zostaje na miejscu. Nie jestem taka roztrzepana jak ty, beznadziejny głupku!
Dowcip nieco ewoluował, ale na koniec Biddy i Paddy zawsze się śmiali. Noleen rzadko miała okazję słyszeć, jak jej mąż się śmieje, więc była wdzięczna Biddy, że choć na chwilę potrafi go rozweselić.
– Pracuję po nocach, Biddy, bo dzięki temu mam więcej godzin w ciągu dnia. W domu mi łatwiej z dzieciakami, a pieniądze są trochę lepsze.
Większość nocnych sprzątaczek z St Angelus odsypiała w ciągu dnia. W czasie wojny Noleen, jak i pozostałe kobiety z doków, nie mogła wiedzieć, czy jej mąż wróci kiedyś do domu, czy też nie. Bardzo jej zależało na znalezieniu jakiejkolwiek pracy, która oszczędziłaby jej konieczności codziennych wyjazdów do fabryki amunicji. Nocne sprzątaczki zwykle sypiały w tygodniu zaledwie kilka godzin dziennie, więc z czasem rezygnowały, gdy zaczynały chorować z powodu przeciążenia pracą i braku odpoczynku. Noleen się do nich nie zaliczała. Jakoś sobie radziła. Dodatkowo zamiast upychać godziny na cztery noce z pięciu, ona przez sześć nocy w tygodniu wyrabiała nadgodziny i tylko raz robiła sobie wolne.
– Idziesz na mszę? – Biddy znała rytm życia Noleen tak dobrze jak własny. Na portowych uliczkach przylegających do Lovely Lane nikt nie miał przed nikim tajemnic, więc jej pytanie było czysto retoryczne. Noleen nigdy nie opuszczała mszy i pojawiała się w kościele co najmniej raz na dwanaście godzin. Nie miała lekkiego życia, a mimo to za każdym razem dziękowała Bogu za wszystko, co ją spotkało dobrego, a do takich rzeczy zaliczała miłość dobrego człowieka, który może nie cały i zdrowy, ale jednak żywy wrócił do domu.
– Wiesz, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie, a zaraz się znajdzie jakiś dom, w którym mąż czy ojciec w ogóle nie wrócili. Dlaczego więc miałabym narzekać? – odpowiadała za każdym razem, kiedy ktoś z sąsiadów mówił: „Dobra z ciebie kobieta, Noleen, ale masz strasznie ciężkie życie”.
Noleen nie chciała marnować czasu na wysłuchiwanie wyrazów współczucia, których nie potrzebowała.
– To nie nade mną ojciec powinien się użalać – powtarzała księdzu Brennanowi za każdym razem, gdy próbował ją pocieszać. – Absolutnie nie nade mną. Przecież nawet na naszej ulicy wciąż zieją dziury po bombach. Pod gruzami kryją się miejsca, w których nasi przyjaciele ginęli, tuląc swoje dzieci w ramionach. Cóż może być gorszego? Ja niczyjego współczucia nie potrzebuję, naprawdę.
Jej własne dzieci bawiły się niemal codziennie wśród tych gruzów i popiołów, wspinały się na ściany i schody domów identycznych jak te, w których sami mieszkali, tyle że obróconych w perzynę w ciągu kilku sekund przenikliwego wycia syren. Wraz z nimi zniknęli też z powierzchni ziemi ich mieszkańcy, sąsiedzi Noleen i Biddy. To właśnie wspomnienie kazało jej odczuwać wdzięczność nawet w najtrudniejszych chwilach życia. Ulice położone najbliżej liverpoolskich doków najbardziej ucierpiały w okresie nalotów. Ci, którzy pozostali przy życiu, byli teraz strażnikami pamięci. Noleen nie pozwalała sobie na łzy goryczy. Uważała, że jej akurat dopisało szczęście. Nigdy o tym nie zapominała, nigdy nie przestawała za to dziękować. Zamierzała do końca życia myśleć o tym, jak wiele spotkało ją w życiu dobrego – choćby to, że jej mąż wrócił do domu tylko bez nogi.
„Chwała niech Ci będzie, dobry Ojcze, za to, że nas nie opuszczasz nigdy, nawet w godzinie próby”, modliła się Noleen dwa razy dziennie, najpierw po mszy, a potem raz jeszcze, zanim zamknęła oczy przed snem. Nigdy nie zapomniała.
Tak naprawdę miała jeszcze jeden powód, żeby pracować po nocach. Nikomu się do tego nie przyznała, ale nie lubiła kłaść się spać. Gdy w końcu uginała zesztywniałe kolana i wsuwała się pod stare wojskowe koce, żeby spróbować zasnąć, na plecach czuła okropny dreszcz. Był jak lodowata woda, która aż parzy skórę. Zlana zimnym potem myślała o tym, co się mogło wydarzyć, a mokra koszula nocna lepiła się jej do ciała. Serce waliło jak młotem, oddech przyspieszał. Przed oczami po raz kolejny stawało jej wszystko to, co wtedy widziała na okolicznych ulicach i w porcie. Znów słyszała syreny i wrzaski ludzi, krew dudniła jej w uszach. Poranny dźwięk klaksonu za bardzo przypominał tamte straszne odgłosy. Aż jej ciarki przechodziły po plecach.
Ostatnio jednak strach przybrał jeszcze inną formę. Przybrał kształt konkretnej postaci. Był jak duch, którego wyczuwała obok siebie. Mroczny, czarny i niemy. Zakradał się i powoli wpełzał na nią, zanim zdążyła przekroczyć granicę między snem a jawą. Ona wyczuwała, że się pojawił i zbliżał się do niej, a chwilę później najpierw nad górną wargą, a potem na całym ciele występowały kropelki potu. Tętno przyspieszało, a oszalałe serce łomotało w kościstej klatce piersiowej jak uwięziony ptak. Nie mogła oddychać. Nie mogła zaczerpnąć powietrza ani go wypuścić, a duch potężniał i zacieśniał uścisk.
Noleen zdawała sobie sprawę, że to ostrzeżenie – przed czymś zbyt strasznym i zbyt okropnym, żeby można się było z tym zmierzyć. Żadną miarą nie potrafiła jednak rozstrzygnąć, czy to tylko osobiste lęki, które nie dają jej normalnie żyć, czy też zjawy ostrzegają ją przed przyszłością.
Aby jakoś się opędzić od tych nocnych lęków, spała w ciągu dnia na ławie przed kominkiem. Paddy siedział wtedy w fotelu naprzeciwko i jej pilnował. O wojnie się nie rozmawiało, nikt nie chciał mówić o stratach i szkodach. O tym, co było, należało zapomnieć. Paddy, którego dręczyły jego własne demony, zdecydowanie nie miał zamiaru tej zasady naruszać. Gdy zatem Noleen zaczynała śnić swoje koszmary, a jej ciałem wstrząsały dreszcze, on tylko otulał ją ramieniem i szeptał jej we włosy: „No już, już. Nie martw się. Jesteśmy tu wszyscy, zdrowi i bezpieczni. Nic nikomu nie grozi. Już nie ma wojny, nie ma bomb, a ja nigdzie się nie wybieram. Żadna więcej katastrofa się już nie wydarzy. Wszyscy jesteśmy zdrowi i bezpieczni. Ciiii! Przecież w radiu w kółko o tym trąbią. Sam Churchill tak powiedział. Ciii!”.
Gdy głaskał żonę po dłoni, by ukoić jej lęk, ona szeptała słowa modlitwy. Nic więcej w zanadrzu nie miała, żeby się bronić. Potem ten jej bezimienny i bezkształtny lęk cofał się jak wody odpływu i powoli opuszczał pokój, a ona, teraz już cała mokra, mogła się rozluźnić i chwilę zdrzemnąć.
Paddy niestrudzenie jej opowiadał, ile jeszcze dobrego ich czeka. Jak zatem mogła mu teraz powiedzieć o tym poczuciu, że coś ją przestrzega? Przecież nawet nie wiedziała, co i przed czym. Jak mogła mu powiedzieć, że ten lęk nie ma związku z przeszłością, ale dotyczy czegoś, co dopiero ma się wydarzyć? Gdyby mu coś takiego powiedziała, on by uznał, że jego żona traci zmysły.
Paddy nie zamierzał nigdy jej opuszczać. A skoro nie będzie już wojen i skoro żadne niebezpieczeństwo im nie grozi, to o cóż mogło chodzić? Przecież Paddy codziennie opowiadał Noleen o tych różnych dobrych i pozytywnych rzeczach, o których mówią w wiadomościach. Czytał jej gazety od deski do deski, a gdy potem rano wracała do domu przesycona wonią lizolu, streszczał jej najważniejsze informacje. Okraszał to własnymi opiniami i wizjami przyszłości pod znakiem pokoju i harmonii.
Zdarzało się, że kiedy od progu streszczał jej poranne wiadomości, ona miała ochotę krzyknąć: „Zamknij się! Zamknij! To nie pomaga. To nie następnej wojny się boję”. Ograniczała się jednak do zdawkowego komentarza. „Czyli tak to teraz przedstawiają. Czyż Chamberlain nie wrócił z wieścią, że oto przynosi nam pokój? Uwierzyliśmy mu wtedy, prawda? A on nie miał racji. Skąd niby wiadomo, że facet wie coś więcej?”. Bo to zawsze był jakiś facet. W przeciwieństwie do wielu kobiet żyjących w cieniu wojny przy jednej z najbiedniejszych ulic Liverpoolu Noleen nigdy nie narzekała. Znosiła swój los ze stoickim spokojem, jako tako odnajdując się w ściśle określonym porządku rzeczy i ustalonych nawykach. To dlatego dwa razy dziennie uczestniczyła w mszy w St Chad’s. Biddy, która tamtego dnia przyglądała jej się z drugiej strony Arthur Street, doskonale o tym wiedziała.
– Biddy, ty przecież wiesz, że ja nigdy bym