nie chodzi tylko o pana Davisa. Ten ostatni pacjent miał wcześniej usuwany wyrostek. Operował go pan Carter.
Lekarz nachylił się po filiżankę, po czym niespiesznie wypił jej zawartość, czekając, aż przełożona pielęgniarek oswoi się z tą informacją.
– Mamy poważny problem, siostro. A wydaje mi się, że wiem, z czego on może wynikać. Widzę tylko jeden sposób, aby panią przekonać. Może umówmy się, że wrócę tu po kolacji, o wpół do dziewiątej, i razem przeprowadzimy inspekcję sali operacyjnej? Życzy sobie pani jeszcze jednego racucha, siostro?
Przełożona spojrzała na niego strapiona. Nie podobał jej się ten pomysł, ale jakże by mogła odmówić? On najwyraźniej knuł jakiś podstęp, a ona musiała dać się w to wciągnąć. Znów sięgnęła po herbatę, tym razem chciała zyskać na czasie i uspokoić myśli.
Po słowie „racuch” Elsie pojawiła się w salonie jak dżin wywołany z butelki. Wsunęła głowę przez drzwi.
– Siostro, czy mam smażyć kolejne racuchy?
– Hm, nie, dziękuję pani, Elsie. Nawet ten talerz to za dużo.
Żołądek podszedł jej do gardła na samą myśl o paskudnych czarnych stworzeniach, o których między wierszami wspominał doktor Gaskell, a których ona za nic w świecie nie chciała kojarzyć ze swoim szpitalem.
Elsie wycofała się do swojego królestwa z nieskrywanym rozczarowaniem na twarzy.
– No dobrze – powiedziała siostra przełożona. – Chyba nie mogę odmówić. Choć przyznam, że na starość łowca przygód się w panu obudził, doktorze Gaskell.
– No cóż, to się dopiero okaże… – odparł, uśmiechając się najsubtelniejszym z uśmiechów.
Elsie żwawym krokiem pomaszerowała do garkuchni, gdzie personel pomocniczy spędzał poranną przerwę kawową. Przełożona co prawda wyprosiła ją z pokoju, ale i tak Elsie udało się usłyszeć kilka interesujących fragmentów jej rozmowy z doktorem Gaskellem. Gdy tylko otworzyła drzwi do stołówki, poczuła ciepło kuchni i zapach kawy z mlekiem. Przy ladzie nie było akurat nikogo, więc Elsie czym prędzej się tam udała.
– Kto chciałby jeść taki bekon? – zapytała młodą dziewczynę, która serwowała jedzenie. – Przecież to tylko pasek tłuszczu. Gdzie mięso?
Tamta spojrzała na nią ze smutkiem, a zarazem niepokojem w oczach. Najwyraźniej nie po raz pierwszy tego ranka musiała odpowiadać na to pytanie.
– Mam dołożyć plaster do kanapki? – zapytała.
– Plaster?! To ma być plaster? Pewnie nie ma innego wyjścia, ale ja za to zapłacę tylko połowę. Tłuszcz z boczku jest znacznie tańszy, niech pani idzie to powiedzieć kucharce. Ona ma najgrubsze dzieci na Vince Street i wszyscy doskonale wiemy, gdzie ten bekon się podziewa…
Dziewczyna skinęła głową. Jej matka grała z Elsie w bingo. Z zawstydzoną miną wyłowiła z pojemnika z tłuszczem dwa plastry bekonu i włożyła je do bułki. Podała talerz Elsie, która wyjęła spod fartucha portmonetkę. Dziewczyna rozejrzała się wokół, żeby się upewnić, że nikt jej nie widzi, a potem potrząsnęła głową.
Elsie zrozumiała gest.
– Dziękuję, królowo – rzuciła z porozumiewawczym mrugnięciem. – Świetna z ciebie dziewczyna. Koniecznie przekaż to mamie.
Wsunęła portmonetkę do kieszeni fartucha i wróciła, by rozejrzeć się po sali zastawionej stołami o startych blatach, przy których stały drewniane krzesła. Szukała wzrokiem Biddy, Madge, Betty Hutch i Branny, do których najczęściej się dosiadała. Przy stoliku w pobliżu lady zauważyła Hattie Lloyd, sąsiadkę Dessiego Hortona.
– Zapłaciłaś za tę swoją kanapkę, Elsie? – zapytała tamta. – Nie widziałam, żebyś otwierała portmonetkę.
– Pewnie, że zapłaciłam, ty głupia krowo. A poza tym to nie twoja sprawa! Takie masz duże oczy, a tak słabo widzisz.
W tym momencie Elsie zauważyła uniesioną rękę Biddy Kennedy, więc nie czekając na odpowiedź Hattie, zaczęła się przedzierać między stolikami w kierunku przyjaciółek.
Z hukiem położyła talerz na stole, a potem przysunęła sobie krzesło.
– Mam już dla ciebie kawę – powiedziała Biddy. – Widziałam cię, jak wchodziłaś. A co masz taką krzywą minę, Elsie?
– Przez tę cholerną Hattie Lloyd. Właśnie mi zarzuciła, że nie zapłaciłam za kanapkę.
– A zapłaciłaś? – Biddy uniosła do ust filiżankę i podmuchała na parującą kawę, przy okazji rozpraszając wokół trochę mlecznej piany.
– Nie, nie zapłaciłam. Zrobiłam aferę o to, że nie ma bekonu. Jak płacę za kanapkę z bekonem, to chcę w niej widzieć bekon. A ta wytapetowana mądrala… Jak ona mi działa na nerwy! Ma czelność mnie oskarżać, że za coś nie zapłaciłam.
Biddy skinęła głową, a potem posłała złowrogie spojrzenie Hattie Lloyd.
– Tak się nie robi, to nie w porządku. Nie stawia się swoich w kłopotliwej sytuacji – oznajmiła.
Wyjęła z torebki paczkę papierosów Woodbine, poczęstowała Elsie, a potem wzięła jednego dla siebie. Panie miały w swoim kręgu ściśle obowiązujące zasady. Madge Jones nigdy nikogo nie częstowała papierosami, ale też paliła tylko własne. Jeśli udało jej się kupić karton z jednego z amerykańskich statków, paliła eleganckie papierosy zza oceanu, takie ze złotymi końcówkami. Z nikim się nimi nie dzieliła. Betty Hutch i Branna McGinty same skręcały sobie papierosy.
Wszystkie zapaliły w tym samym momencie i odłożyły zapałki do przepełnionej popielniczki na środku stołu.
– Wiem, że my tu dbamy o swoich, ale kucharka z porannej zmiany jednak przesadza – powiedziała Biddy, opierając się na łokciach. – Odcina mięso z bekonu i wynosi je do siebie. Pewnie gdzieś to potem sprzedaje, a my przez nią nie możemy zjeść porządnego śniadania.
Madge skinęła głową.
– Dla niektórych kobiet, które mają w domu gromadkę dzieci, a przecież takich tu nie brakuje, kanapka z bekonem z rana to pierwszy i jedyny posiłek w ciągu dnia – dorzuciła swoje trzy grosze Branna. – Potem dopiero wieczorem jedzą po kilka ziemniaków albo odrobinę gulaszu. Ktoś chyba powinien się z nią rozmówić.
– O tym samym pomyślałam – odparła Madge, wskazując talerz, na którym w rozkrojonej na pół bułce leżały dwa plastry przezroczystego tłuszczu. – Kpi z nas w żywe oczy.
– Moim zdaniem to robota dla Dessiego – oznajmiła Biddy, unosząc górną część bułki Elsie i wypuszczając dym papierosowy prosto w jej twarz. – Pogadam z nim. Ona by chciała, żeby jej syn dostał pracę w szpitalu, kiedy w przyszłym roku skończy szkołę. A przecież tutaj obowiązują pewne zasady, których nikomu nie wolno łamać. Trzeba jej dać to do zrozumienia.
– No i co będziemy mieć, Elsie, nowe sale operacyjne czy nowy oddział położniczy?
Koleżanki płynnie przeszły do następnego tematu. Półgodzinna przerwa zawsze mijała w mgnieniu oka, a przecież potrzebowały jeszcze pięciu minut, żeby wrócić każda na swoje miejsce pracy.
Madge upiła łyk kawy i uśmiechnęła się szeroko. Ona i Elsie zawsze rywalizowały ze sobą o miano tej, która ma szerszy dostęp do informacji na temat szpitala. Zwykle szły łeb w łeb. Madge pracowała w centralce telefonicznej, więc podczas obsługiwania połączeń mogła wynotowywać istotne dla mafii informacje. Po latach praktyki potrafiła na kilometr wyczuć, kiedy warto ponownie – tym razem powoli – wsunąć wtyczkę do gniazdka, już po nawiązaniu połączenia. Elsie tymczasem do perfekcji opanowała sztukę ociągania się ze