Nadine Dorries

Matki z Lovely Lane


Скачать книгу

butelkę, której ojciec używał w ciągu nocy.

      W pokoju znajdowała się jeszcze wysoka komoda, która należała kiedyś do jego babki, oraz krzesło z drabinkowym oparciem, stojące przy stole. Siateczkowe firanki lśniły czystością, podobnie jak szyby w oknach. Brokatowe zasłony zostały starannie zacerowane wszędzie tam, gdzie się dobrały do nich mole. Matka wietrzyła je każdego lata.

      Bryan doceniał absolutnie każdy drobiazg, który rodzina miała dzięki jej wysiłkom. Żałował tylko, że Mary nie potrafi dostrzec starań mamy. Gdy się odwrócił, żeby wyjść z pokoju, kątem oka dostrzegł drewnianą nogę ojca, smutno opartą o krzesło. Została wykonana z dębowego drewna. Z górnej, lakierowanej i krytej skórą części zwisał zakrwawiony bandaż. Rana ojca otwierała się za każdym razem, gdy mocował protezę do kikuta, żeby wyjść z domu w poszukiwaniu pracy. Po założeniu sztucznej nogi nadal musiał się podpierać, bo proteza była niewygodna. Próbował już wszystkiego, nawet raz pociął koce i owinął je w bandaże, żeby zrobić z nich coś jakby poduszeczkę, ale nic nie pomogło. Lekarze w szpitalu polowym uratowali mu życie, ale nie zdołali zaradzić jego cierpieniu.

      Paddy dźwignął się na fotel ustawiony przy kominku, a wtedy Bryan włożył mu rękę pod ramię i pomógł usiąść. Bez słowa wsunął mu też poduszkę głęboko za plecy. Noga go mniej bolała, gdy siedział wyprostowany.

      We dwóch sprawnie celebrowali poranny ojcowsko-synowski rytuał. Żaden z nich nie odzywał się nawet słowem. Żaden nawet nie chrząknął. Cisza nikogo nie mogła urazić. Paddy naciągnął sobie na kolano dziergany na szydełku patchworkowy koc, żeby nim zasłonić brzydki kikut, a Bryan podał mu wypłukaną butelkę, którą ojciec umieścił po swojej lewej stronie, od strony kominka, czyli tam, skąd nie było jej widać. W zasięgu ręki miał jeszcze węglarkę i pogrzebacz.

      – Czy pada dzisiaj? – zapytał Paddy, który bardzo rzadko wychodził na dwór. Czasami tylko zdarzało mu się usiąść na krześle przed domem, od strony ulicy. Z jakiegoś powodu wykazywał pewne zainteresowanie pogodą.

      – Nie, ale chyba w nocy padało. Na podwórku z tyłu jest mokro. Może później usiądziesz sobie na zewnątrz, tato? Chociaż dziś najcieplej to nie będzie.

      Jak co rano Bryan wygarnął popiół z paleniska do wiadra, postawił na kuchence przygotowany poprzedniego wieczoru czajnik z wodą, a potem sam udał się do wychodka. Ponieważ ojciec zdążył już skorzystać z butelki po zejściu na dół, zabrał ją ze sobą. W drodze powrotnej przystanął na chwilę w zimnej komórce przy kuchni, aby się tam umyć i przepłukać butelkę w kamiennym zlewie. Napełnił kocioł wodą, żeby podgrzać zawartość, zanim matka wróci z kościoła.

      Paddy nachylił się i rozgarnął pogrzebaczem żarzące się jeszcze węgielki. To było jedyne zadanie, któremu był w stanie podołać, nie ruszając się z fotela. Obok niego stała cynowo-ołowiowa skrzynia z podpałką, a na niej wiadro z węglem. Bryan poprzedniego dnia donosił podpałki, żeby nigdy jej nie zabrakło. Paddy z łatwością radził sobie z zawartością obu pojemników. Wrzucał podpałkę do ognia i czekał, aż się rozpali. Potem szczypcami dorzucał z wiadra jedna po drugiej kolejne grudy węgla.

      Gdy dziesięć minut później Noleen weszła przez tylne drzwi, czajnik już gwizdał, a ogień trzaskał w najlepsze. Wszystko było tak, jak życzył sobie Paddy.

      – Proszę, proszę! – rzuciła Noleen, zdejmując płaszcz i odwieszając na gwóźdź wbity w drzwi. – Ja to mam dobrze! A Bryan gdzie? W komórce?

      – Tak, poszedł się umyć. Wiesz, jakie wymagania ma Dessie. Bawią mnie te jego poranne inspekcje, które codziennie urządza swoim pomocnikom. Jemu to się chyba wydaje, że cały czas jest w wojsku.

      – Może i tak, ale naprawdę wiele mu zawdzięczamy. No i dzięki temu udaje się utrzymywać wysokie standardy. Przecież gdyby nie Dessie i te jego inspekcje, nasz syn pewnie nigdy nie pastowałby butów na glanc. Jak minęła ci noc?

      Noleen każdego ranka zadawała mężowi te same pytania, w pełni zdając sobie sprawę, że on nigdy nie powie jej prawdy.

      Paddy nachylił się tymczasem do dużego radia marki Roberts, a wtedy kuchnia wypełniła się szumem i przerywanymi głosami, bo najpierw trzeba było znaleźć odpowiednią częstotliwość.

      – Wszystko świetnie. Zimno było tylko w łóżku bez ciebie i tęskniłem, ale to nic nowego. – Skrzywił się. – Jedno z naszych dzieci najpewniej się tym wczoraj bawiło.

      – Może wpadła Lorraine Tanner?

      – Owszem. Robiły sobie z Mary fryzury. Lorraine dwa razy mnie pytała, gdzie jest Bryan. Zdecydowanie ma na niego oko.

      Noleen westchnęła.

      – Marnuje czas. Nasz Bryan żadnej nie darzy szczególnymi względami. Twierdzi, że na dziewczyny jeszcze przyjedzie czas i że teraz wolałby grać w bilard z chłopakami.

      – Dziewczyny są dziś inne, w niczym się nie orientują – stwierdził Paddy. – Zapytałem Lorraine, czy zamierza pójść w ślady Pammy i uczyć się na pielęgniarkę w St Angelus, a ona mi na to powiedziała, że wolałaby zostać lekarzem jak Anthony, chłopak Pammy. Wyobrażasz sobie?

      Noleen się uśmiechnęła.

      – No cóż, założę się, że ten cały lekarz, co to jest chłopakiem Pammy, nie urodził się w pobliżu doków jak Lorraine. To już i tak było coś, że pozwolili Pammy uczyć się na pielęgniarkę. Ale to typowe dla Lorraine Tanner. Pewności siebie to ona ma zdecydowanie w nadmiarze. Chyba po matce.

      Noleen zdjęła gwiżdżący czajnik z kuchenki i zalała wrzątkiem te same liście, z których parzyła herbatę poprzedniego dnia. Przykryła dzbanek pokrywką, a potem podeszła do męża i pocałowała go w czubek głowy.

      – Tęskniłam za tobą przez całą noc, chociaż jesteś starym i ponurym draniem – wyszeptała mu we włosy.

      Jeszcze głaskała go po karku, ale głowę zdążyła już unieść, gdy tylne drzwi się otworzyły i do środka wparował Bryan. Wyszorowany i czyściutki, pachniał mydłem węglowym, a włosy miał mokre i gładko zaczesane do tyłu. W dłoni trzymał czystą butelkę na mocz.

      – Proszę, tato. – Postawił naczynie przy fotelu Paddy’ego.

      – A tu masz pokrowiec – powiedziała Noleen, zdejmując robiony na drutach otulacz, który przez noc dosychał przy kuchence. Paddy uparł się, by go używać, żeby Mary, gdyby przypadkiem stanęła po tej stronie fotela, nie musiała oglądać wypełnionej moczem butelki.

      Pięć minut później Noleen moczyła już kawałki chleba w rozwodnionym mleku. Potem dosypała cukru i postawiła całość na kuchence. Cukier ciągle jeszcze był racjonowany, ale czarny rynek w okolicach portu działał prężnie, więc ani herbaty, ani cukru nikomu nie brakowało. W komórce Biddy stała pełna skrzynia herbaty i każdy z mieszkańców ulic Arthur, Stanley, Vince i George mógł sobie raz w tygodniu napełnić z niej puszkę. Policja nigdy w życiu nie podejrzewałaby kobiety takiej jak Biddy o szmuglowanie czegokolwiek z portu. Przeszukania prowadzono u bojowo nastawionych mężczyzn, a nie u szacownej Biddy. Raz w miesiącu Biddy zamawiała, gdzie trzeba, dostawę świeżej skrzyni z herbatą, a wówczas ta opróżniona znikała.

      Rodziny z Lovely Lane i przyportowych uliczek mimo głodowych pensji jakoś wiązały koniec z końcem właśnie dzięki czarnemu rynkowi, bliskości doków oraz systemowi, który wytworzył się w St Angelus. Pracownicy szpitala pomagali sobie nawzajem, jeśli tylko mogli. Nic się nie marnowało. Gdy poprzedniego wieczoru Noleen zagniatała ciasto drożdżowe na stole, w drzwiach stanął Bryan. Z uśmiechem na twarzy wydobył z kieszeni coś podłużnego owiniętego w pergamin.

      – A cóż to jest, u licha? – zapytała Noleen, wycierając omączone dłonie w fartuch i podchodząc do syna.

      – Mięso na kiełbasę,