Marek Stelar

Intruz


Скачать книгу

A skąd pan to wie?

      – Pracuję w jednej. A resztę informacji wziąłem z gazet i telewizji.

      – Tak… Rozumiem, że nie lubi pan polityków. Ja też za nimi nie przepadam.

      – Ale politycy to właśnie pańscy szefowie. To oni decydują o wszystkim. Mianują ich i odwołują inni politycy. Przypadkowi ludzie o rozdętym do granic możliwości ego i chorobliwie przerośniętej ambicji, wciśnięci na te stanowiska przez takich samych przypadkowych ludzi o takich samych cechach. Stasiu, byłeś w wojsku? A co? Nic, trzeba by kogoś na ministra obrony narodowej dać. Jurek miał ojca wojskowego, to może jego? Ale ojciec Jurka przecież nie żyje? Wiem, dlatego Jurka dajcie… Umie w internety? To dajcie go na ministra cyfryzacji… I tak to się kręci.

      Oleszczuk wyszczerzył zęby.

      – Znów zapytam: ulżyło panu?

      – Nie – odpowiedziałem znów zgodnie z prawdą i pociągnąłem nosem. – Tym razem nie, i obawiam się, że to u mnie stan chroniczny.

      – Trudno, nie pomogę panu, zresztą nie jestem od tego. No dobra, ponarzekaliśmy sobie i skoro już jesteśmy przy tym temacie, to powiem panu jeszcze tylko, że za kilka dni będzie pan musiał zacisnąć zęby i przełknąć tę gorycz.

      – Bo?

      – Ma pan spotkanie z kimś ważnym.

      – Z kim?

      – Obawiam się, że tego nie mogę powiedzieć. Dowie się pan we właściwym czasie.

      – Czyli?

      – Kiedy zacznie się to spotkanie.

      – Aha. Powie mi pan chociaż, po co się spotkamy?

      – Ten ktoś chce pana poznać.

      – Ale po co?

      – Ta osoba chce zobaczyć na własne oczy człowieka, który będzie realizował jedną z najbardziej, hmm… nietypowych misji w historii naszych służb. Z wielu względów nietypową…

      – Głównie z tego, że jestem do niej kompletnie nieprzygotowany?

      – Zgadza się. – Oleszczuk pokiwał z przekonaniem głową. – Przede wszystkim z tego powodu.

      – Chce obejrzeć dziwoląga?

      – Mniej więcej. – Major obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Jest pan jak kobieta z brodą albo bliźnięta syjamskie.

      – O, to drugie porównanie było dobre – zauważyłem. – Czy to konieczne?

      – Spotkanie? Owszem. Mamy mu powiedzieć, że pan się nie zgadza?

      – Nie obraziłbym się.

      – To było pytanie retoryczne, panie Adrianie. Przełożonym się nie odmawia, a ta osoba jest, że tak powiem z samego świecznika. A wracając do kwestii, jak pan to określił, podszywania się pod brata. Oczywiście, że nie o to chodzi. Chodzi o te znaki. Pójdzie pan za nimi, a my za panem. Taka jest intencja pańskiego brata, tak przynajmniej uważamy…

      – Naprawdę myśli pan, że będę lojalny w większym stopniu wobec was niż wobec własnego brata?

      – Nie wobec nas, tylko wobec kraju, którego jest pan obywatelem. Z tego tytułu ma się nie tylko przywileje, ale i obowiązki, i o tym też musi pan pamiętać. To po pierwsze. A jeśli chodzi o pańskiego brata… – Oleszczukowi wyrwało się coś w rodzaju fuknięcia – …fakt, że nie wiedział pan o jego pracy w Agencji, chyba dobitnie świadczy o waszych wzajemnych relacjach. Mylę się?

      Wybaczyłem mu to fuknięcie, bo w jego oczach natychmiast pojawiło się coś w rodzaju poczucia winy, jakby się tego zawstydził. Obiektywnie rzecz ujmując, miał cholerną rację: nasze relacje z Kamilem nie istniały od lat. Jedyne, co nasz łączyło, to geny i wyłącznie geny.

      – Skąd ta ważna osoba wie, że w ogóle zgodzę się to zrobić? – zapytałem. – Pójść za znakami?

      – Bo po prostu nie zakłada odmowy. Poza tym sporo nas kosztowało, żeby przekonać ją do tego pomysłu. A skoro już się zgodziła, to niedobrze byłoby, gdyby zmieniła zdanie.

      – Dobrze, więc co to za misja? Do czego sprowadzi się w rzeczywistości podążanie za znakami?

      – Nie potrafię panu jeszcze powiedzieć. Nie mam nawet stuprocentowej pewności, że chodzi o te znaki, choć wiele na to wskazuje. My po prostu robimy wszystko, żeby odzyskać efekty miesięcy, a nawet lat pracy i zminimalizować straty budżetu państwa. Ogromne straty. Decyzję o zaangażowaniu pana w tę sprawę podjęto w ścisłym kierownictwie służby, mimo wątpliwości prezentowanych przez niektórych ludzi współodpowiedzialnych za te działania.

      – Pańskich wątpliwości również?

      – Nie jestem w ścisłym kierownictwie ani nie podejmuję decyzji na tym szczeblu. Ja wykonuję rozkazy, a mój punkt widzenia nie ma tu nic do rzeczy.

      – A tak z ciekawości, odpowie mi pan na to pytanie?

      – Jakie to ma znaczenie?

      – Dla mnie ma.

      – Też mam wątpliwości. Ale jak już wspomniałem, ja tylko wykonuję rozkazy. Jak najlepiej potrafię. Więc zostawmy już ten temat i skupmy się na rzeczach ważnych. Myślał pan o tym delfinie?

      – A, tak, myślałem.

      – I co?

      Uśmiechnąłem się do siebie w myślach i popatrzyłem Oleszczukowi prosto w twarz.

      – Będziemy musieli wrócić do Szczecina…

      – O co chodzi? – zapytał, ale widziałem, jak mięśnie wydatnych szczęk prężą się od zaciskania zębów.

      – Um to tak naprawdę skrót.

      – Skrót?

      – Tak, od słów „umówione miejsce”. Kiedy w dzieciństwie któryś z nas znalazł albo dostał coś fajnego, co niekoniecznie nadawało się do pokazania rodzicom, gwizdał melodię z Białego delfina Uma.

      – Skąd to znaliście? Nie jesteście za młodzi? To leciało na początku lat osiemdziesiątych.

      – Nie pamiętam tej bajki z dzieciństwa. Ale melodię znaliśmy. Kiedy ja albo Kamil zagwizdaliśmy ją temu drugiemu, to oznaczało, że jak najszybciej spotykamy się w umówionym miejscu, żeby coś obgadać albo zobaczyć. Takie dziecinne, braterskie zabawy. Chodziło o to, że nikt tego miejsca nie znał. Nikt nie wiedział, gdzie jest, ani nawet, że w ogóle istnieje. Było tylko nasze. To jeszcze było w czasach, kiedy mieliśmy sporo wspólnych rzeczy. Kiedy w ogóle mieliśmy ze sobą coś wspólnego…

      Oleszczuk patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem.

      – Chryste, to jakaś dziecinada… Sądzi pan, że teraz coś tam ukrył? Dla pana? – zapytał.

      – Tak myślę. A pan nie?

      – To możliwe. Ale to miejsce funkcjonowało trzydzieści lat temu. Teraz może być tam budynek, parking, supermarket: cokolwiek.

      – Nie ma niczego takiego. – Pokręciłem głową. – Może pan być spokojny.

      – Gdzie to jest?

      – Mogę spróbować panu opisać, ale to nic nie da, bo przecież nie zna pan Szczecina. Ale zapewniam, że prawie nic się nie zmieniło.

      Oleszczuk założył ręce na piersi i odwrócił twarz w stronę okna. Po jakimś czasie zamknął oczy, głowa opadła mu lekko na bok, a miarowe, ciche posapywanie uświadomiło mi, że zasnął. Niewiele myśląc, zrobiłem to samo.

      * * *

      Emów,