Tanya Valko

Arabski książe


Скачать книгу

nas w raju”. Tekst libretta Traviaty słyszał zarówno wtedy, w Syrii, w stolicy kalifatu, jak i teraz w Abu Salim. Schyla się po kolejny kamień. „Godiamo, la tazza, la tazza e il cantico la notte abbella e il riso; in questo, in questo paradiso ne scopra il nuovo dì”. Włoską oryginalną wersję zna jeszcze lepiej od arabskiego czy angielskiego tłumaczenia. Słyszał ją przecież milion razy przez całe dzieciństwo i młodość.

      – Jasem! Gdzie są moje nuty? – Munira pragnęła pomocy syna, który również miał muzyczny talent, i angażowała go w początki swej muzycznej kariery.

      – Zagraj mi na fortepianie wstęp, proszę.

      – Jasem, poddaj mi górne C. Z twoim dziecięcym głosikiem jak skowronek nie powinieneś mieć z tym żadnych problemów.

      – Jasem, co sądzisz?

      – Jasem, czy dobrze śpiewam? Czy ładnie?

      – Jasem, synku…

      W Rakce ten sam Jasem zamierza się drugim kamieniem, tym razem sporym kawałkiem ukruszonej czerwonej cegłówki, celując w swą nieszczęsną matkę. La bella… La bianka… Jego rysy twarzy nie wyrażają żadnych emocji. Mimika jest martwa. Jakby nosił maskę. Nawet jeden mięsień nie drgnie mu w policzku. Jest przecież panem życia i śmierci. Już nikt nie będzie grał na strunach jego uczuć. Ukochany, rozpieszczany chłopiec, a potem nieoczekiwanie odrzucony nastolatek, przekazywany z rąk do rąk, jak znajda, do końca życia będzie miał kompleksy, będzie się czuł niechciany i zdradzony.

      Melodia Traviaty zagłusza wszystkie jego myśli, wszystkie odczucia. Twarz kobiety, zakopanej po pachy w ziemi, okryta pierwotnie białą, a teraz krwistoczerwoną chustą, skłania się ku dołowi. Materiał się zsuwa i ukazuje rezultat mordu, kaźni i sadyzmu. Wybite oko, rozłupana czaszka, głęboka szrama na czole. Szpakowate włosy są zlepione krwią, wymieszaną z papką z kości i ciała. Jeden policzek jest przebity i rozdarty. Zapadł się do środka, a przez dziurę w nim wyzierają zaciśnięte z bólu, zdrowe trzonowe zęby.

      – Synku… Jasem… – słychać jeszcze słowa w tunelu między niebem a ziemią, w przejściu do nieśmiertelności, do raju.

      – Mamo, mamusiu… – Mały chłopiec, który tkwi w ciele każdego dorosłego mężczyzny, bezgłośnie płacze, wyje do zimnego księżyca, w ciemności, która ogarnia jego duszę i serce. Do końca swoich dni Jasem Alzani nie zapomni opery Verdiego ani wyrazu twarzy matki – nie jako młodej, uśmiechniętej kobiety, lecz tej, z której została krwawa miazga. Tragicznie zbezczeszczona ziemska powłoka zawsze będzie wracała do niego dniem i nocą. Szczególnie nocą.

      Co za drań zabija własną matkę?! Nie raz zadaje sobie to pytanie, ale dopiero tutaj, w Abu Salim. Jaki człowiek?! Magluje sam siebie podczas długich bezsennych nocy. Nie, to nie człowiek, to zwierzę, dzika bestia, która pasjonuje się muzyką klasyczną. Nigdy nie przebrzmi ta melodia. Ona gra mi w duszy. Niech to szlag!, klnie po wielekroć. Te przeklęte wspomnienia piękna, które skalałem i które własnoręcznie zabiłem, w końcu rozsadzą mi czaszkę. Jasem zdaje sobie sprawę ze swojego postępującego opętania.

      – Wyłączcie prąd! – krzyczy na głos. – Wyłączcie ten adapter! Zmieńcie, kurwa, płytę!

      – Do szpitala z nim. Nie można pozwolić mu umrzeć. – Do ofiary dochodzi jakiś nowy męski podniesiony głos. – Jeszcze nie!

      – A niby czemu? – pyta jeden z katów. – To po co się tak męczyliśmy? I jego?

      – Nie mam pojęcia. Takie były wytyczne. A teraz są inne.

      – Ma żyć?

      – Ma żyć i koniec.

      – Ale on już prawie trup. Zgnilizna ludzka. Czujesz, jak śmierdzi trupem?

      – Trudno. Gorsze gówno w życiu się wąchało.

      – Smród truchła jest najgorszy.

      – Nie gadaj po próżnicy! Teraz trzeba z niego zrobić sprawnego i zdrowego gościa.

      – Myślisz, że wtedy w końcu przestanie podśpiewywać? Jak jeszcze raz usłyszę to jego mruczando, wyjdę z siebie – wyznaje zmęczony oprawca.

      Mam żyć… Tylko to dociera do chwilowo oprzytomniałego Jasema Alzaniego, zanim znów wpada w bezpieczną czarną otchłań. Niechże mnie w końcu piekło pochłonie!

      Jasem zostaje przeniesiony do lazaretu w przyziemiu więzienia. Nadal jednak jest odizolowany. Podczas terapii, kiedy przykuty do metalowego łóżka pacjent jest już przytomny, pojawia się zadowolony, wymuskany i wypachniony Musa Kusa.

      – Czy ty przypuszczasz, że ja wam coś powiem podczas tych przesłuchań? – szydzi Alzani.

      – Skądże. Przecież o nic cię nie pytamy.

      – Właśnie. Dlaczego?

      – Bo my już wszystko, mój drogi, o tobie wiemy.

      – Spodziewałem się, że w końcu zaczniecie mnie inwigilować. – Jasem zastanawia się nad tą nietypową sytuacją. – To po co mnie torturujecie?

      – To tylko rozgrzewka dla naszych chłopców. Po odsunięciu i częściowym wymordowaniu starej dobrej kadry więziennej przez rebeliantów pseudorewolucjonistów musimy szkolić nową ekipę. A ty zapewniłeś im dobry trening.

      – Żartujesz sobie.

      – Nie. Czemu miałbym z tobą żartować?

      – A czemu w ogóle ze mną rozmawiasz?

      – Przyszedłem ci powiedzieć, że polepszymy twoje warunki bytowe. I nie tylko twoje. Nie chcemy przecież ponownie doprowadzić do buntu więźniów czy do zejścia podczas przesłuchań choćby jednego gagatka w naszym zakładzie penitencjarnym, bo to psuje nam opinię, na którą musimy pracować.

      – Mam w dupie historię tego parszywego pierdla i jego pozycję w światowym rankingu! – Więzień traci cierpliwość. – Do czego to wszystko zmierza? Kiedy sąd? Kiedy wyrok? Gadaj!

      – Czyś ty zgłupiał? Ludzie siedzieli w tym karcerze i dwanaście, i dwadzieścia lat bez żadnego wyroku.

      – Czego zatem ode mnie chcesz? Przestań opowiadać dyrdymały i choć raz powiedz prawdę.

      – Chcę, żebyś zobaczył, jak dobrze nam zrobiłeś. Ludzie rozpaczają, że nabrali się na twoje miłe słówka. Teraz uwierzą nam we wszystko. Już jedzą nam z ręki. Pójdą do urn z pełnym przekonaniem i uwielbieniem. Wszyscy zagłosują jednogłośnie.

      – Na mojego dawnego kolesia?

      – Aleście dobrze grali. Odstawiliście teatrzyk na najwyższym poziomie. Miałem ubaw po pachy!

      – Ja w sumie też nieźle się bawiłem, nie powiem – przyznaje terrorysta, z rozgoryczeniem wspominając czasy, kiedy przebywał na wolności w pięknych górach, w uroczej miejscowości Gharian, w kolonialnej rezydencji swojej libijskiej żony Dżamili Muntasir. To tam z łatwością zdobywał popleczników, którzy mieli go wywindować na najwyższy w tym kraju stołek, na fotel prezydenta. – Więc jaki jest plan? – Wie, że wygłoszona tyrada służy jedynie temu, żeby go psychicznie złamać, a zasadnicza przyczyna polepszenia jego sytuacji tkwi zdecydowanie głębiej.

      – Musimy cię trochę podtuczyć i podleczyć, bo możliwe, że wymienimy cię na Zachodzie.

      – Za kogo?

      – Za co. Za oczyszczenie i przywrócenie dobrego imienia naszemu przyszłemu prezydentowi Sajfowi al-Islam Kaddafiemu. Oni cofną głupoty, którymi go szkalowali, oskarżając o ludobójstwo, a my damy im ciebie.

      – Że