którą koniecznie chcieli nam narzucić.
– To po co ja im jestem potrzebny w tej zgnitej Europie? – Zaślepiony terrorysta dalej nic z tego nie rozumie. – Przecież ostatecznej kary już się tam nie wykonuje.
– Dla przykładu i ostrzeżenia. Jak takiego gagatka schwytaliśmy, to was wszystkich, pieprzonych terrorystów, wykopiemy spod ziemi.
Tymi słowami Musa Kusa kończy rozmowę i zadowolony wychodzi z izby chorych.
UCIECZKA DŻIHADYSTY
Ktoś tłucze się przez pół nocy. Wali w rury. Wali i nie chce przestać. Jasemowi czaszka pęka, tym bardziej że rozsadzają ją refleksje dotyczące jego przegranej sytuacji. Z tego szamba już się chyba nie wywinie. Nie ma szans.
– Czego łomocze, na Allaha?! – w końcu nie wytrzymuje i krzyczy na całe gardło.
Na chwilę wszystkie odgłosy cichną, ale zaraz znów się zaczyna. Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Nagle Jasem doznaje olśnienia. To przecież SOS! Może sygnał ratunkowy jest przeznaczony dla niego? Może ktoś wie, że zna alfabet Morse’a.
Szybko wszystko sobie przypomina, znajduje biegnącą przy ścianie rurę z wodą, bierze metalowy pogięty kubek i zaczyna nadawać.
– Czego chcesz? – Długa, krótka, długa, krótka, trzy długie.
– Pozdrawiamy w imię Allaha. – Odpowiedź przychodzi natychmiast. – Allahu akbar.
– Allahu akbar. Wa Rahmatullah wa barakatuhu70 – wymieniają islamskie grzeczności.
– Pamiętamy o tobie. Jesteś naszym bohaterem, a teraz, po przetrzymaniu ostatniej kaźni, męczennikiem. Szykujemy się na twoją ucieczkę. Bądź dobrej myśli.
– Teraz już jestem.
– Przeniosą cię do lepszej celi.
– Wiem.
– Upomni się o ciebie Europa.
– To też wiem. – Jasema niecierpliwi opieszałość rozmówcy. – Powiedz coś, czego nie wiem.
– Transfer na Zachód jest dla ciebie szansą. Nie tylko wyjdziesz z Abu Salim, ale odzyskasz wolność. Dzięki temu powrócisz w szeroki świat. Urządzimy ci wielki come back71.
Zadowolony Jasem Alzani uśmiecha się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Po raz pierwszy od największej w swoim życiu porażki.
– Powiedz mi, czy mój syn żyje? – Wieziony więzienną furgonetką Jasem ciągnie za język swojego sprzymierzeńca Abdula, męża Amerykanki Judith, zwolennika rozprzestrzeniającego się po świecie pseudo-Państwa Islamskiego. Mężczyzna przeniknął do służb legendarnego libijskiego więzienia Abu Salim w Trypolisie, co świadczyłoby o tym, że nie jest totalnym idiotą, jak o nim sądzono.
– Nie wiem, panie – odpowiada chłopek ze spłoszoną miną, co świadczy o tym, że kompletnie nie umie kłamać. Robi tajemnicę, by złymi wieściami nie zdenerwować swojego nadpobudliwego wspólnika.
– Jak to nie wiesz? Co ty mi tutaj kit wciskasz? – Zbulwersowany ojciec rzuca się w jego stronę, ale łańcuchy, które krępują nie tylko jego nadgarstki i stopy, ale również są przymocowane do obroży na szyi, stopują go gwałtownie w miejscu i przygwożdżają do metalowej ławki w więźniarce.
– Panie, spokojnie… – Abdul boi się żywiołowych reakcji, bo wie, że kiedy Jasem zacznie szaleć, wszystko się wyda, a wtedy razem wylądują w Abu Salim. – Syn ponoć jest już lepszy. Wzięli go w góry, do Gharianu. Do rodziny.
– Jakiej, kurwa, rodziny?! – Rozsierdzony zbrodniarz aż charczy, wywraca oczy i toczy pianę z pogryzionych do krwi ust. – Spokojnie… Uskut… Uskut72… – napomina sam siebie.
– Z babcią Blanką krzywda mu się nie stanie.
– Jaka babcia?! – Do Jasema nadal nic nie dociera.
– No Blanka Muntasir. Adżnabija73. Indżlizija74. – Libijczyk tłumaczy, jak umie.
– Aha… To rzeczywiście dobrze. W górskim rześkim powietrzu błyskawicznie się pozbiera. – Nieoczekiwana czułość do własnego dziecka zapiera mu dech w piersiach. – Jest silny. – Odwraca twarz, nie chcąc okazać słabości, która chwyta go za gardło, kiedy tylko wspomni o synu i o swojej arabskiej żonie. O jedynej prawdziwej żonie. Ukochanej Darin.
– Kullu quejs75, ja said? – troszczy się Abdul, całkowicie nie zdając sobie sprawy, jak ogromną żądzę mordu wzbudza w swoim chwilowo zależnym od niego popleczniku.
– Kullu tamam76 – potwierdza Jasem. Jeszcze ci skręcę kark, a tych wszystkich libijskich pastuchów wymorduję jak psy, obiecuje sobie, co zdecydowanie poprawia mu humor. Nie zabiera się ojcu syna! Nie mnie! Wasze marne dni są już policzone. I twoje, pieprzony głupku, i plemienia Zintani, i tego skurwysyna Musy Kusy, który tak pięknie nabił mnie w butelkę. Znajdę tych dwóch libijskich spryciarzy, starego wygę i młodszego inteligencika Sajfa. Oj, znajdę…
Przez chwilę w aucie słychać tylko huk starego, zdezelowanego silnika i zgrzyt skrzyni biegów.
– A moja żona, Darin? – Chce wyciągnąć z tępego kooperatora wszystko, co się da.
– Nie mam pojęcia. – Niegramotny jełop znów odmawia współpracy, jeszcze bardziej narażając się groźnemu terroryście.
– Nic nie wiesz, za to doskonale się orientujesz, ile dolarów chcesz dostać. – Jasem z wściekłości zgrzyta zębami, a następnie zaciska szczękę tak mocno, że w ustach czuje metaliczny smak krwi płynącej z pokaleczonych dziąseł.
– Tak, to wiem – potwierdza matołek, głupkowato się uśmiechając. Kiedy tylko wspomina o ogromnej kwocie, to jakby miód spływał na jego serce. – Milion dolarów na konto mojej żony w Ameryce. Bo moja żona jest Amerykanką, panie. – Dumnie wypina chudą pierś i podnosi czoło, a przecież jako dżihadysta powinien nienawidzić Amerykanów jak wcielonego diabła.
– Rozumiem. Dobrze ojciec wybrał ci imię – kpi Jasem, potwierdzając powszechną opinię, że tak woła się tylko na wyjątkowych głupków, choć ten akurat, wbrew ograniczonemu umysłowi, jest nad wyraz sprytny.
– Co?
– To, co słyszysz.
– Że jak? – Młokos oczywiście nie chwyta kąśliwości, ale szóstym zmysłem wyczuwa pogardę rozmówcy.
– Abdul. Ładne imię. Mój syn takie nosił. – Ostatecznie więzień nie ma zamiaru rozzłościć kompana, bo naprawdę potrzebuje jego wsparcia.
– Aaaa… No to dobrze… Dobrze… – Niemądra twarz młodzika się odpręża. – A żonę to porwał ci saudyjski książę, co to demokratom w Ameryce służy – wypala nagle.
– Znałem go kiedyś.
– Tak?
– Przed laty nawet się z nim kolegowałem – chwali się Jasem, a Libijczyk aż otwiera buzię ze zdziwienia. – Podczas ataku w hotelu Corynthia, gdzie mnie zdemaskowano, po samym głosie go zidentyfikowałem, bo przecież twarz, tak jak wszyscy, miał zasłoniętą kominiarką. Jego brzmienie i tembr nic się nie zmieniły. Gabaryty Anwara też. – Szydzi z postury mocarza.
– Znasz