procentach. Ale to przecież śmieciarze – zauważył Monsieur. – Przyklepali nas i zespawali, ale to nie była żadna cer...certy... legalna stocznia, tylko wszystko na chybcika. Powsadzali więc w nas jakieś rupiecie powyciągane z wraków, bo tym się właśnie zajmują. Reanimują trupy.
– Dobrze. – Erin westchnęła lekko. – Tym zatem właśnie się zajmiesz. Reanimacją. Dogadasz się z mechanikami „Karmazyna”. Niech dadzą ci, czego potrzebujesz.
– Potrzebować to będę procentów. Bez nich nic nie załatwię, a moje skromne zapasy... – Mechanik uniósł dłonie w udanej parodii odlotu. – Dostanę małe co nieco z kapitańskiego barku?
– Jedna butelka, Monsieur. I niech to nie będzie nic drogiego. I nie kapitańska, migdałowa whisky.
– W porządeczku.
– Jesteśmy już prawie na miejscu – zauważyła pierwsza pilot. – „Karmazyn”, tu Karmera Biedrok z „Czarnej Wstęgi” – zwróciła się do mikrofonu kontaktowego. – Wyłączamy pole magnetyczne pokładu górnego. Prosimy o wyłączenie pola magnetycznego przy stępkowej śluzie dostępowej.
– Tu pierwszy pilot „Karmazyna”, Dominik Vec. Prośba zaakceptowana – usłyszała kobiecy głos. – Podpinajcie się.
Byli kilkanaście metrów od „Karmazyna”, kiedy Erin zaczęła wyciągać magnetyczne uchwyty, dzięki którym ich skokowiec miał doczepić się do podbrzusza fregaty. Część pracy wykonywała wykastrowana SI, ale większość pilotów wolała nadzorować cały, wymagający sporej precyzji proces. Przy wyłączonych polach magnetycznych pomyłka w kursie nie skutkowała odepchnięciem się poszczególnych pól, lecz – niekiedy poważnym w skutkach – uszkodzeniem kadłuba. „Karmazyn” nie zgodził się na zwykły, łatwy do zerwania trap dostępowy, który zastosowali już przy połączeniu z „Krzywą Czekoladką” – zostawało więc połączenie twarde, bezpośrednio ze śluzą fregaty, preferowane raczej na jednostkach wojskowych czy na statkach Kontroli. Hakl nie miała jednak ani siły, ani ochoty, by się o to kłócić.
– Sporzy jesteście – zauważyła Dominik. – Prawie naszej wielkości, niemal fregatowy tonaż. Mam dziesięć stopni odchylenia.
– Potwierdzam – przyznała Hakl. W tym momencie mogła już przestawić się na automatykę, ale czuła, że na nią patrzą. Nie odezwał się nawet Hub.
Zaczęła się denerwować, ale uchwyt sterowniczy trzymała pewnie, drugą ręką korygując odchylenie na panelu konsoli nawigacyjnej.
– Pięć stopni. Cztery stopnie – informowała Vec. – Automatyka?
– Nie trzeba – mruknęła Erin i jednym, precyzyjnym ruchem przesunęła uchwyt do zera, płynnie wysunęła krótki, neostalowy trap statku i idealnie wpięła się w śluzę fregaty.
Przez skokowiec przebiegł dreszcz – do podwozia „Karmazyna” przyssały się chwytaki magnetyczne. Byli połączeni z fregatą na twardo – na dobre i na złe.
– Dokowanie zakończone – oznajmiła, puszczając uchwyt i wygaszając ciąg. W tle w klawiaturę klepał już Hub, ustawiając ciśnienie i grawitację tożsame z większą jednostką. Odczuli tylko lekkie drgnięcie, i to było wszystko.
– Pięknie – przez mikrofon doleciał ich nieco rozbawiony głos kapitan Anny. – Biedrok?
– Tak?
– Zapraszam na pokład.
Pinsleep Wise odniosła sukces w momencie, kiedy zupełnie straciła nadzieję na to, że uda się jej cokolwiek ekstrapolować.
Cała ta nieszczęsna Szpara Gromad była obszarem znanym i skatalogowanym w Krysztale Galaktycznym, ale też sektorem żałośnie pustym. Traf chciał, że wypadli z Głębi w miejscu oddalonym od najbliższych boi lokacyjnych o kilkaset lat świetlnych. I właśnie to się nie zgadzało.
Aby żegluga kosmiczna z pomocą skoków głębinowych – a nie dziur czy iskier – miała jakikolwiek sens, trzeba było ustawiać boje lokacyjne co piętnaście lat świetlnych maksimum. W praktyce nie dało się tego oczywiście wykonać: Wypalona Galaktyka była na to zbyt wielka. Niemniej jednak Szpara Gromad powinna zostać oznaczona – jeśli nie szlakami komunikacyjnymi TransLinii, to chociaż kilkunastoma bojami lokacyjnymi i przynajmniej jedną stacją łącznikową.
Wszystko wskazywało jednak na to, że boje i stacje znajdowały się – a jakże – ale przy samych gromadach. Wyglądało to tak, jakby z jednej gromady do drugiej – przez kilkaset lat świetlnych – można było przelecieć jedynie z konwencjonalnym napędem. Skokowy lot przez Szparę był możliwy tylko wtedy, kiedy było się geniuszem astrolokacji i potrafiło uporać z ekstrapolacją nie jednego, a kilku skoków głębinowych w jednej, prostej linii.
Ale czy istotnie musiała to być jedna linia?
Nie muszę przecież docierać do konkretnego miejsca gromady h Persei, stwierdziła Wise. To w końcu gromada gwiazd, a więc cóż z tego, że nie zgodzi się nieco rektascensja czy deklinacja? Jakie mogę mieć odchylenie ułamkowe przy pierwszym skoku na tle całej gromady? Jeśli tylko się postaram, mogę wprowadzać korekty, aż dotrę do jakiejkolwiek boi lokacyjnej w obrębie NGC 869.
Czy o to chodzi? Czy dlatego nie ma tu boi, bo przestrzeń jest na tyle pusta – i obszerna – że nie są one konieczne? Nie, w to akurat nie mogła uwierzyć. Zdarzało się, że nawet w takiej sytuacji błąd lokacyjny był na tyle spory, że statki lądowały wewnątrz planety czy zamieniały się w Widma. Jeśli jednak bardziej się postara...
Wise nachyliła się nad konsolą nawigacyjną i zaczęła ponowne, drobiazgowe wyliczenia.
To, że sprawa „Karmazyna” przedstawiała się co najmniej niejasno, Erin zrozumiała od razu po wejściu na pokład dolny. Na jednostkach produkowanych przez Zjednoczone Fabryki Kosmiczne to właśnie tu powinna znajdować się maszynownia, luki magazynowe i rdzeń. Ale na „Karmazynie” było inaczej.
Owszem, biegły tutaj kable energetyczne odprowadzające energię z rdzenia, ale nigdzie nie widać było wypukłych ścian z mydłowatymi klockami generatorów, szczelin na karty synchronizacyjne czy dostępów do mechanicznych bebechów statku. Zamiast tego pierwsza pilot znalazła się w niewielkim, odseparowanym od reszty pokładu pomieszczeniu, zamkniętym włazem wewnętrznym z drabinką prowadzącą na wyższy pokład. Poszerzenie śluzy dostępowej?
– Kłaniam się – usłyszała nieco chrypliwy, kobiecy głos. Stojąca przed nią chuda, ogolona na łyso i wytatuowana kobieta miała na sobie ubrudzony uniform mechanika, pełen przejściówek i łączy; częściowo skomputeryzowany ubiór połączony zapewne z personalem. – Lill – przedstawiła się, z zaciekawieniem patrząc na gramolącego się za Erin Monsieura.
– Tylko? – zaciekawiła się Hakl.
– To wystarczy. Specyfikacji nigdy nie lubiłam. Co tam trzymasz, kochaneczku?
– A takie tam – zachichotał mechanik, z równym zaciekawieniem zerkając na swój żeński odpowiednik na „Karmazynie”. – Procenty.
– Polubimy się – uznała mechaniczka. – O ile żadne głupoty nie będą wam łaziły po głowie. A nie będą?
– Skądże znowu – oznajmiła zimno Erin. Monsieur rozłożył ręce tak, jakby podejrzenie o kłopoty było dla niego czymś kompletnie niepojętym.
– To dobrze – powiedziała Lill. – Chociaż lubię głupoty. Anna ich nie lubi, dlatego wysyła mnie. – Omiotła ich spojrzeniem, dotykając lekko jednego z wiszących u pasa narzędzi. – Kiedy poziom głupot zaczyna