Paullina Simons

Królestwo nędzników


Скачать книгу

okien marmurowej ściany Bank of England, a kiedy skręcili w Lothbury, Ashton powiedział:

      – To czemu stale czuję tak jak Faulkner? Bo on uważał, że gdyby przeszłość zamknięto na dobre, byłoby mniej rozpaczy i smutku. A wydaje mi się, że nie tylko nie jest zamknięta, ale nie jest nawet pieprzoną przeszłością.

      Faulkner miał rację. Nie istnieje żadne było. Istnieje tylko jest.

      Jednak Julian zamknął przeszłość. Aby udowodnić przyjacielowi, że nie ma się o co martwić, kiedy następnym razem jedli lunch u Deviego, oświadczył, że nie wraca.

      – I dobrze – odparł Devi.

      – Mówię poważnie.

      – Mam nadzieję. Jak wiesz, uważam, że to najlepsza decyzja. Z wielu powodów.

      Julian rzucił Deviemu spojrzenie pod tytułem: „Zamknij się”, a Ashtonowi: „A nie mówiłem”. Obaj przewrócili oczami.

      – Ashtonie, czasami spieram się z twoim przyjacielem – powiedział Devi – bo przedstawiając ostro swoje zdanie, Julian na swój własny użytek określa, kim jest. Kiedy za bardzo się z nim zgadzam, to wywołuje u niego niepokój, staje się kłótliwy. Jak teraz.

      – Nieprawda! – zaprotestował Julian.

      Ashton milczał.

      – Prawdę powiedziawszy, Julian zawsze wybierze walkę – stwierdził Devi. – Woli ją niemal od wszystkiego, na ringu i poza nim. Potrzebuje walki, by przeżyć. Łatwe życie dusi go. Nigdy nie pragnie prostych odpowiedzi. Kontakt i walka to motto twojego przyjaciela.

      Ashton milczał, poirytowany, że Devi w pięć minut rozgryzł to, co jemu zajęło o wiele więcej czasu.

      – Jak się miewa twój ojciec, Ashtonie? – zapytał Devi. – Widziałeś się z nim w tym tygodniu? O czym rozmawialiście?

      – Nie znoszę tego człowieka – warknął Ashton do Juliana, gdy wyszli.

      Julian uśmiechnął się znacząco.

      – Co was opętało? On też za tobą nie przepada. Tydzień twemu nazwał cię urodzonym wędrowcem.

      – O tym właśnie mówię, jest nie do wytrzymania – odparł poirytowany Ashton. – Nie jestem urodzonym wędrowcem. Dlatego wiadomo że to oszust. Nie widzi nawet tego, co ma pod nosem. To ty jesteś urodzonym wędrowcem.

      Julian nadal odwiedzał Deviego, lecz już samotnie. Devi gotował. Często jedli cha ca, parujące kawałki smażonej ryby z czosnkiem, imbirem, kurkumą i koperkiem. Danie było tak pyszne, że Julian mógłby jeść je codziennie przez rok. Kiedy przytoczył Deviemu słowa Ashtona, ten uśmiechnął się protekcjonalnie.

      – Zapytaj przyjaciela, czy wie, co to znaczy wędrować. Jesteś wędrowcem tylko wtedy, gdy podróżujesz sam. Kiedy jest was dwóch, to już nie jest wędrówka, lecz przygoda. A ty i twoja dziewczyna uczestniczycie w nadzwyczajnej przygodzie.

      – Uczestniczyliśmy.

      – To właśnie miałem na myśli.

      – Ashton nie jest sam. Ma Riley.

      – Opowiedz mi więcej o tej Riley. Mieszka tu z nim w Londynie?

      Do diabła z tym Devim!

      – Nawet jeśli nie, nie jest sam. Ma mnie.

      – Naprawdę, Julianie.

      Najwyższa pora się zbierać.

      – Kiedy wraca do L.A.? – zapytał Devi. – Nie widzę przy nim ani harfy, ani baranka. Widzę dym udręki. Widzę smutek na ulicy.

      – Możesz przestać? Nie wiem, o czym mówisz. Co widzisz?

      – Niewiele. Mówiłem ci, czuję różne rzeczy. I nie jest dobrze.

      – Ile jeszcze złych rzeczy może mi się przydarzyć?

      – Nie tobie – odparł Devi. – Jemu.

      Julian patrzył ponuro na szamana. Z bólem przypomniał sobie ich rozmowę sprzed roku. „Z czego jesteś gotów zrezygnować, by żyć tak, jak chcesz?”. Julian nie znosił się mylić, nie znosił porażek. Krew mu się gotowała.

      – Nigdy już tam nie wrócę – powiedział, chwytając kurtkę. – Więc daj spokój.

      Po tamtym dniu przestał odwiedzać Deviego.

      *

      Do końca roku Julian zajmował się niemal wyłącznie pracą, boksowaniem i pływaniem.

      Z wyjątkiem weekendów, gdy Ashton był w L.A. lub w jakimś nieokreślonym miejscu albo kiedy Julian trenował na sali lub na basenie, rzadko się rozstawali. Razem robili zakupy, jeździli do pracy, razem pili, odbywali sparingi, razem grali w gry wideo. W deszczowe weekendowe popołudnia w Notting Hill wałęsali się po ulicach, zaglądali na wyprzedaże garażowe, targi, do galerii sztuki, oceniali ładne dziewczyny. Jeździli na rowerach po Hyde Parku i Kensington Gardens, wędrowali po Holland Parku, jedli długie zakrapiane brunche w modnych londyńskich pubach – na przykład w Silver Cross – i wkładali modne garnitury, by wyjść w sobotni wieczór, a klasa kobiet, z którymi nawiązywali pogawędki, rosła proporcjonalnie do ceny jedwabnych krawatów z Jermyn Street noszonych przez nich obu. Ashton starał się, trzeba mu to oddać. Bez względu na to, co mówił Devi, Ashton robił co w jego mocy.

      Julian też.

      – Pozwól, że zadam ci pytanie, Jules – rzucił Ashton pewnej nocy w pociągu Central Line, gdy wracali do domu zalani po ostatnich kolejkach w pubie Counting House.

      – Nie jesteś w stanie mnie pytać, zwłaszcza tym tonem – odparł Julian – a ja na pewno nie jestem w stanie ci odpowiedzieć.

      – Innymi słowy, pora jest idealna, by odbyć poważną rozmowę, bo obaj mamy mocno w czubie. Pytam więc: kiedy spotykasz tę dziewczynę, ona wie, kim jesteś?

      – Skąd ma wiedzieć? Jakim cudem?

      – Ale przynajmniej ma na imię Josephine, tak?

      – Nie, bo nie tak miała na imię. Miała na imię Mia.

      – Zaczekaj. Czy nie jest to zdrobnienie najbardziej popularnego imienia w języku angielskim?

      – Zakochuje się we mnie!

      – Nie krzycz, jesteśmy w metrze. Pomyślą, że jesteśmy pijani.

      – Bo jesteśmy.

      Kiedy wysiedli na stacji Notting Hill i na chwiejnych nogach ruszyli w stronę domu, Ashton podjął temat.

      – Jules, rozważałeś możliwość, że to po prostu jakaś przypadkowa dziewczyna?

      – Myślisz, że stałem się obiektem jakiegoś kosmicznego figla? Idź do diabła.

      – Jasne. Chodzi mi o to, jakie są szanse, by znaleźć cycatą, namiętną, brązowowłosą i brązowooką dziewczynę o imieniu Mary, która na ciebie poleci?

      – Nie słucham cię.

      Ale Ashton dopiero się rozkręcał.

      – Wydaje ci się, że zakochujesz się w Josephine, ale to jakaś baba morderczyni o imieniu Mallory.

      – Słucham dalej.

      – Poznajesz ją akurat w burdelu, bo tam oczywiście zawsze zaczyna się prawdziwa miłość, ona robi do ciebie słodkie oczy, mówi, że jesteś jej jedynym frajerem, zaczyna zabijać i kraść, a twoja pierwsza myśl to: Josephine!

      – Nie tylko nie słucham, ale nie jestem już twoim przyjacielem. – Julian próbował przyspieszyć, ale pijany Ashton był szybszy i bardziej ogarnięty niż pijany Julian.

      – Wkurzasz się, bo wiesz,