Michał Gołkowski

Zmierzch bogów


Скачать книгу

a wtedy…

      – Teraz – powtórzył Zahred z naciskiem. – Dopóki jeszcze możemy wycofać się sami, a nie musimy zrobić tego pod ich naporem. Potem będzie za późno.

      – Jeśli się mylisz, Zahredzie, to…

      – To i tak nie będziesz miał jak poczynić mi wyrzutu, Demetriosie. Ani ty mnie, ani nikt inny tobie. A jeśli mam rację, to właśnie ty będziesz bohaterem. Teraz!

      Protospatharios przeżegnał się szeroko, zamaszyście. Odwrócił się do stojącego kawałek dalej oficera łącznikowego.

      – Opuścić mesoteichion!

      – Panie…?! – Tamten aż otworzył usta, nie mogąc uwierzyć, że to słyszy.

      – Opuścić odcinek mesoteichionu, powtarzam! Utrzymać bramy Świętego Romanosa i Charyzjusza, opuścić mesoteichion!

      Człowiek potrząsnął głową, skrzywił się tak żałośnie, że zdawało się, iż za chwilę rozpłacze się jak dziecko… A potem dopadł do zabudowanej ze wszystkich stron lampy sygnałowej, zaczął pospiesznie odsłaniać i zakrywać zwierciadło, nadając komunikat do sąsiedniego posterunku.

      – Jeśli okaże się, Zahredzie, że zgubiliśmy Konstantynopol… – Niketas urwał myśl w połowie, pokręcił głową.

      – Nic nie jest zgubione, póki walka trwa. Ruszajmy, każdy ku swojemu zadaniu. Powodzenia, Demetriosie.

      – Z Bogiem, Zahredzie.

      Kiedy na środkowym odcinku murów rozbrzmiały żałośnie rogi nawołujące obrońców do odwrotu, w obozie Maslamy wybuchła euforia.

      Tak! Tak, udało im się! Ledwie przecież minęło południe, bój wrzał dopiero kilka godzin, a oni już zdołali nie tylko wedrzeć się na mury, ale też zepchnąć z nich wojowników Konstantynopola!

      – Chwała niech będzie imieniu Proroka! Allah jest wielki! – zakrzyknął emir.

      Wzniósł ręce ku niebu i zakrył na chwilę twarz, a potem padł na kolana, trzykrotnie uderzył czołem o ziemię, oddając hołd i cześć jedynemu Bogu. Kilkunastu oficerów z jego otoczenia niezwłocznie powtórzyło gest, stojący nieopodal imam zaintonował śpiewnym głosem:

      – Al-hamdu lil-lahil latthi hadana lihatha wama, kun-na linahtadij-jah laola an hadan-al-lah!…

      Wyprostowali się, znów skłonili, dotykając ziemi dłońmi. I jeszcze raz, i kolejny… Większość załóg i żołnierzy w obozie przyłączyła się do modlitwy. Na krótką chwilę każdy, kto nie walczył ani nie pracował akurat w sposób, którego nie dało się przerwać, pogrążył się w modlitwie.

      Wreszcie Maslama podniósł się, skinął swemu generałowi.

      – Do boju! Uderzcie pełną siłą, otwórzcie bramy! Zalejemy niewiernych!

      – Insz’allah!

      Kiedy rozbrzmiały sygnały do odwrotu, pomiędzy wciąż broniącymi się na śródmurzu wybuchła panika.

      Jak to?! Oni nadal walczyli, a ich dowódcy i towarzysze tchórzliwie porzucali ich tu, na posterunku?! Taka miała być nagroda za waleczność, za ofiarność, za poświęcenie?!…

      Ale załogi, które jeszcze nie brały udziału w bezpośredniej walce, czym prędzej opuszczały teraz mury. Ludzie zbiegali na łeb na szyję po schodkach, tłoczyli się w wejściach do wież, przepychali w drzwiach. Pierwsi, przerażeni i z obłędem w oczach, już wybiegali ku Miastu: ratujcie się, ratujcie! Mury upadły!…

      Atakujący uderzyli ze zdwojoną siłą, kłując, rąbiąc i tnąc. Szable lśniły zygzakami błyskawic, wąskie miecze i lekkie topory śmigały przez powietrze, zbierając daninę krwi i ciała. Łucznicy rozstawili się za zasłoną skórzanych tarcz, szyjąc raz po raz ku wycofującym się.

      Droga ku Piątej Bramie Wojskowej stała dla napastników otworem.

      Kiedy Zahred otworzył wąskie, ciężkie drzwiczki i wszedł do wnętrza jednej z wież w murach, waregowie przywitali go okrzykami radości.

      – Uderzamy?! – Ulfhvatr już gotów był skoczyć na dwór, ale Zahred przytrzymał go.

      – Stać. Czekamy na sygnał.

      – Ale tam wrze bój! – zawołała Mira. – Słychać, widać, jak walczą! Tamtych jest coraz więcej, i już podjeżdżają tymi wysokimi wozami!…

      – Czekamy na sygnał!

      – Panie, może przyjdźmy im na pomoc? Nie godzi się tak… – złożył błagalnie ręce Hrodlav, ale Zahred spojrzał tylko na niego, wareg umilkł od razu.

      Stali tak w półmroku pomieszczenia, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Huk i szczęk oręża niósł się falami, ponad które wybijały się i zaraz ginęły w odmęcie wojny krzyki ludzi – te harde, zagrzewające do boju, i te przerażone, błagające o litość i wspomożenie.

      – Ragnarök jest tu i teraz, bracia i siostry – odezwał się z tyłu stłoczonych wojowników Asmund.

      – Daj spokój chociaż raz i ty! – ofuknęła go Thyrni. – Dość tych bredni!…

      – Ragnarök, powiadam wam! Walczymy w obronie Asgardu, walczymy w imię i pod znakiem Odyna! Tym samym młotem Thora, który lśni nad świątyniami, który widnieje na ich złotych bramach! Tym, który nosi na piersi nasz jarl… Nasz bóg!

      Zaszemrali, spojrzeli na niego przerażeni: że też nie bał się czegoś takiego powiedzieć teraz, kiedy słyszał go Zahred!

      Ale ten stał nieporuszenie, tyłem do nich, zwrócony ku drzwiom, i dyszał tylko ciężko.

      Na długą chwilę zaległa cisza. Z zewnątrz niósł się szczęk oręża, krzyki walczących i huk natarcia.

      – Asmund ma rację – przemówiła Mira.

      Westchnęli, poruszyli się niespokojnie: a jednak!

      – Ma rację! Znalazłam go, znalazłam Zahreda w jego świątyni na północy. Nie martwego, ale i nie żywego. Umierającego, a mimo to odradzającego się znów co roku. Gdy go pierwszy raz ujrzałam… – Jej głos zadrżał, zaczerpnęła tchu, szukając słów. Spojrzała na Zahreda, ale ten tylko pokiwał: mów dalej. – Był więźniem, a uwolnił się. I teraz jesteśmy przy nim my! Poszłam z nim dalej, niż sięgała myśl. I wy idziecie wraz z nim!

      – Zahred! – krzyknął któryś, inni podchwycili okrzyk:

      – Zahred! Asgard, w imię bogów!

      Odwrócił się do nich, zmierzył wzrokiem, w którym pałał ogień.

      – Czekamy – warknął, uśmiechając się dziko.

      Żołnierze Maslamy biegli po murach, siekając i rąbiąc wciąż usiłujących stawiać opór obrońców cesarstwa, którego czas najwyraźniej dobiegał końca.

      Ruszyli w dwie przeciwne strony – na południe, gdzie wznosiła się najbliższa wieża, i na północ, ku nie tak znów odległemu budynkowi bramnemu. Ci, którzy pobiegli ku wieży, dopadli do ściany, uderzyli toporami w ciężkie, okute żelazem drzwi: zamknięte! Tchórze zdążyli zawrzeć za sobą rygle!…

      Z góry wychylili się obrońcy, na głowy atakujących posypały się kamienie. Paru łuczników próbowało odpowiadać, rażąc tamtych strzałami, ale w pewnej chwili jeden z broniących się cisnął z góry dzban pełen łatwopalnej cieczy,