Michał Gołkowski

Zmierzch bogów


Скачать книгу

w drzwi, wciskali włócznie przez wąskie okienka strzelnic, wspinali się na mur po przystawionych drabinach… W końcu do środka dostał się pierwszy, tego od razu roznieśli na mieczach obrońcy, ale zaraz wpadł drugi, trzeci, dziesiąty…

      Któryś z żołnierzy w zawoju na głowie dopadł do mechanizmu blokującego bramę, zepchnął z niego trupa wartownika.

      Zrzucił rygiel blokady, z tryumfalnym wrzaskiem naparł na kołowrót.

      Protospatharios Niketas przeżegnał się po raz kolejny, widząc, jak wierzeje bramy powoli zaczynają się uchylać.

      – Niech nas Bóg wspomaga – powiedział, a głośniej zawołał: – Żołnierze, gotowość!

      Dwa tysiące pikinierów wystawiło przed siebie tarcze, pochyliło długie włócznie. Stojący przed nimi lżej uzbrojeni topornicy pochylili się w oczekiwaniu na atak, procarze zakręcili nad głową kamienie.

      Przez otwartą bramę wlała się do Miasta istna fala ludzi. Łucznicy od razu jęli szyć, strzały poleciały ku skłębionej masie, wyciągając z niej tych, którzy tego dnia mieli nie dokonać już niczego więcej, ale pozostali pędzili naprzód, prosto na stojący może dwieście kroków od bramy szyk obrońców.

      Dwieście kroków. Akurat tyle, żeby dać radę dobiec, ale się zziajać. Dokładnie tyle, żeby cały czas być w zasięgu łuku. Dwieście kroków nieco pod górkę.

      Ale nikt o tym nie myślał – wszyscy pędzili, upojeni rychłym zwycięstwem.

      – Uwaga… przygotować się…! – krzyknął Niketas.

      Brama otwarła się do połowy, a czekający pod nią ludzie zawołali wielkim głosem i rzucili się do środka.

      – Wszystkie siły tam! – zakomenderował Maslama, widząc coraz głębszy wyłom. – Nie wykrwawiać się na atakowanie ścian, uderzać prosto w Miasto!

      Zadzwoniły gongi, zakrzyczały piszczałki. Oddziały zaczęły ściągać wzdłuż murów Konstantynopola ku zdobytemu wejściu, zostawiając drabiny, wieże oblężnicze i do tej pory szturmowane odcinki murów. To tam należało wspomóc walczących o przebicie się głębiej towarzyszy! To tam właśnie przeważy się szala bitwy i wojny.

      Emir wziął się pod boki, patrząc na coraz gęściej prących na bramę żołnierzy.

      Dał znak, służący popędził do stajni: rumak dowódcy miał zostać przygotowany, aby dowieźć swego pana ku walce, gdy nadejdzie decydująca chwila.

      – Trzymać się! – krzyczał Niketas, ale jego głos tonął we wszechogarniającym huku i łomocie broni.

      Żołnierze pod zielonymi sztandarami uderzali na nich z dziką, zawziętą furią ludzi czujących, że przewaga jest po ich stronie. Coraz to nowi wlewali się do Miasta przez uchyloną bramę, uzupełniając szeregi i zastępując tych, którzy już padli pod ciosami i od strzał.

      Miecze krzyżowały się z szablami, topory i buławy biły gradem ciosów o tarcze. Strzały z furkotem cięły ciemne niebo, miękko wchodząc w ciało.

      Protospatharios przepchnął się w tył, zrzucił hełm, otarł ramieniem krew z czoła. Swoją, cudzą…? Bez znaczenia.

      – Pić! – krzyknął.

      Któryś z adiutantów od razu podał mu wino z wodą, Niketas wbił miecz w ziemię, chwycił puchar…

      Zaklął, kiedy zdrętwiałe palce odmówiły posłuszeństwa, a naczynie wysunęło mu się z ręki i poleciało pod nogi, zachlapując trzewiki. Wyrwał słudze dzban z ręki, przytknął do ust. Nie zwracając uwagi na cieknącą po brodzie i za kołnierz pancerza strużkę, upił kilka chciwych łyków, oderwał usta od krawędzi.

      Dysząc ciężko, otarł wargi wierzchem dłoni, dopiero teraz rozejrzał się po polu bitwy.

      Jego oddział wciąż się trzymał, ale zaczynał ustępować pod naporem cisnących od strony bramy żołnierzy Maslamy. Część tamtych już próbowała obiegać jego ludzi od flanki; na razie wyłapywali i odstrzeliwali ich łucznicy, ale lada chwila zrobi się ich za dużo i po prostu zaleją obrońców.

      Lada chwila. Atakujących przybywało dosłownie w oczach, mnożyli się, zdawali się wyskakiwać spod ziemi, niczym zasiani z zębów smoka wojownicy.

      Zaraz będzie ich zbyt wielu, aby dało się ich powstrzymać.

      – Teraaaz! – zawołał Niketas, patrząc w prawo, ku szczytowi wzniesienia, i unosząc wysoko rękę.

      W pierwszej chwili nie wydarzyło się nic – a potem od strony masywu wysokiej, ciemnej cysterny Aecjusza zaczęli wyłaniać się wojownicy.

      Całe pięć regimentów doborowej ciężkiej piechoty, do tej pory karnie czekających w odwodzie, maszerowało ze wzgórza na stłoczonych przy Piątej Wojskowej atakujących. Ci widzieli już, że są brani w dwa ognie, zaczęli pospiesznie stawiać szyk, obracać się ku wrogom.

      Ha! Zatem Romaioi ściągnęli ostatnie posiłki! Jak tylko pokonamy tych, droga do serca Miasta stanie otworem!

      Dwie linie zderzyły się, zaczęły przepychać, dźgać, kąsać i szarpać nawzajem ostrymi pazurami żelaznych grotów. Żołnierze Maslamy atakowali z bliska, ciskali dzirytami – ale obrońcy chowali się za swoimi tarczami, pchali długimi włóczniami, nierzadko trzymanymi oburącz przez wojowników z tylnych rzędów. Procarze miotali ołowiane kule, sypiące się śmiercionośnym deszczem na ramiona, miażdżące głowy i kruszące barki.

      Atakujący nagle zwolnili, zatrzymali się w swoim do tej pory niepowstrzymanym pędzie. Naciskani z dwóch stron, zaczęli tłoczyć się pod bramą.

      Ręce więzły w ścisku, nie mogąc unosić tarcz, ludzie krzyczeli.

      Ktoś upadł.

      Inny go nadepnął.

      Kolejny nawet się nie zorientował, że stoi na wciąż żywym, próbującym wołać z dołu o pomoc towarzyszu.

      Strzały spadały coraz gęściej, widać było podciągające na tyłach obrońców kolejne oddziały łuczników i procarzy.

      Jeszcze przed chwilą niepowstrzymane natarcie straciło impet.

      W tym okamgnieniu stłoczone po obydwu stronach Piątej Bramy wojska Maslamy widziane z lotu ptaka kształtem przypominały klepsydrę – o wiele szerszą i większą na przedmurzu, gdzie wciąż kolejni żołnierze próbowali dopchać się ku wrotom.

      Zdecydowanie mniejszą już na terenie Exokionionu, gdzie walczący zażarcie obrońcy powoli spychali napastników ku rzece.

      Przedzieloną tak wąskim, że prawie niknącym w ogromie całości gardłem półotwartego przejścia wrót.

      – Jesteście ze mną?! – ryknął Zahred, obserwując rozwój wydarzeń przez wąskie okienko wieży.

      – Zahred! – odkrzyknęli ludzie, uderzając toporami o tarcze.

      Odwrócił się do nich, rozciągnął twarz w maniakalnym uśmiechu. Czuł już, jak w żyłach coraz mocniej tętni krew, jak serce bije szybciej, wyczuwając nadchodzący bój.

      – Ruszcie za mną, walczcie ramię w ramię ze mną! – Huknął o tarczę toporem. – Bo już dziś, już teraz mówię wam, że pamięć o was przetrwa wieki! Nie wasi synowie, nawet nie wasze wnuki! Ludzie za setki lat słuchać będą ze zdumieniem i niedowierzaniem o tym, czego dokonaliście u mego boku!

      – Zahred!