na głowę hełm, ciężko schylił się po tarczę. Skinął ludziom ze swojego oddziału: naprzód.
– Ho stavros nika!
– Zahred!
– Ujrzyj mnie!
– Z nami słońce!…
Okrzyki mieszały się w jedno, zlewały z wrzaskami i rzężeniem rannych i konających. To już nie był bój, to nie była sztuka wojny – ale czyste rzemiosło. Wznieść, opuścić zaostrzone żelazo, zasłonić się, uderzyć jeszcze raz i drugi, znów się zasłonić, krok, uderzenie, zasłona…
Szli na wpół przytomni, ledwo kojarząc, co się wokół nich dzieje. Szukali tylko wzrokiem tarcz, próbując w zapadającej ciemności odróżnić malunki.
Jeśli były znajome, odwracali się i szukali dalej.
Jeśli nie, to znaczyło, że człowieka za taką tarczą należy zabić.
Wszędzie, dosłownie wszędzie leżały ciała. Ziemia była śliska, aż miękka od krwi.
W uszach dzwonił jednostajny łomot toczonej przez serce krwi.
Zahred wzniósł topór, uderzył w nieznajomą tarczę.
– Nie!…
Zakręcił toporem, uderzył jeszcze raz, odłupując kawał drewna.
– Nie, panie, błagam! My swoi! Swoi!… Ho stavros nika!…
Zawahał się, zatrzymał ostrze w pół ruchu.
Zza owalnej zasłony wyglądała przerażona twarz piechura w schodzącym na kark hełmie ze zbrojowni cesarstwa.
Rozejrzał się po pobojowisku, szukając wzrokiem wrogów.
Stojący z nim w jednej linii waregowie też się oglądali, patrzyli jeden na drugiego, wołali: widzicie kogoś? Nie, a wy?!
– Zahred! – rozległ się głos. – Zahred, jest tu Zahred?!…
– Tutaj! – charknął, czując, że ledwie stoi na nogach.
Przez szyk piechoty przepchnął się Niketas w zachlapanym krwią, powgniatanym pancerzu. Rozejrzał się, wreszcie wypatrzył Zahreda. Podszedł chwiejnym krokiem, wyciągnął przed siebie prawicę…
– Udało się! – wyrzucił z niedowierzaniem.
Zahred uścisnął jego dłoń, pokręcił głową. Spojrzał w rozgwieżdżone niebo, parsknął, znów opuścił wzrok. Odszukał spojrzeniem ciężko dyszącą ze zmęczenia Mirę, która nie dała rady ustać i osunęła się na kolana. Dziewczyna pokiwała głową, zmusiła się do uśmiechu.
– Tak – powiedział po prostu.
Ε – epsilon
czyli rozdział piąty
Maslama siedział przy bramie i patrzył na pobojowisko.
Gdzie tylko okiem sięgnąć, wszędzie widać było śmierć i spustoszenie.
Zryta tysiącami nóg ziemia, która jeszcze niedawno była błoniem wielkiego miasta, pełnym ogrodów, pól i sadów, w tej chwili przypominała jałowe klepisko, na którym nie zieleniło się ani jedno źdźbło trawy.
Na wpół spalone, pozapadane w sobie wraki machin oblężniczych stały wśród pustkowia, strasząc bielejącymi przez zwęgloną skórę kośćmi tych, którzy nie zdążyli w porę wydostać się z płonących wież.
Rowy masowych grobów wybrzuszały się stertami trupów. Wciąż czekające na swój żer gardziele kolejnych wykopów powoli zapełniały się ściąganymi z pobojowiska ciałami.
Maslama wydał rozkaz, aby pogrzebano wszystkich: zarówno swoich, jak i obcych. Atakujących i obrońców pospołu. Każdy miał miejsce pod słońcem Allaha.
Wiedział jednak doskonale, że to tylko słowa. Po tej stronie muru nie było trupów z armii obrońców… On zaś miał nadzieję, że wieść dotrze do Konstantynopola, który zechce wykazać się podobnie honorowym gestem wobec tych z jego wojowników, którzy do Miasta weszli – i już tam zostali.
Jeszcze nie byli w stanie dokładnie oszacować strat w ludziach. Trzy, pięć tysięcy poległych? Siedem? Dziesięć?!
Ułamek jego armii, tak. Niczym w starej zagadce: jedno ziarnko zboża upadające na ziemię, które nie wydaje dźwięku. Ale dlaczego w takim razie upadek całego korca już słychać?
Zboże, tak. Zamienione w zwęglone, dymiące stosy, do których wrócili po przegranej bitwie. Bezskutecznie rozgrzebywane w nadaremnych próbach znalezienia chociaż garści ziaren, których nie liznął ogień.
Odetchnął głęboko i przeciągnął dłońmi po twarzy, na której coraz mocniej odznaczała się drapiąca szczecina zarostu. Tak, nie golił się już prawie od tygodnia – na znak żałoby po ludziach, na znak upokorzenia. W ramach pokuty za pychę, która doprowadziła do klęski.
– Panie? – Al-Haqami podszedł do emira, skłonił się. – Najłaskawszy panie, generałowie czekają na naradzie.
Maslama skrzywił się, podniósł, chrzęszcząc płytkami pancerza. Dotrzymał słowa: nie zdjął go ani na chwilę. Służący rozpinali zbroję i kaftan, myli go gąbkami pod spodem, ale emir chodził, jadł, pił i spał w tym samym uzbrojeniu, w którym był pod murami Miasta. Osmalonym przez płomienie, z których wyciągał ludzi. Pochlapanym krwią tych, których pomagał wydostawać spod zdobytej, a potem straconej bramy.
Roztrząsał tamten dzień w pamięci: czy mógł zachować się inaczej? Czy było coś więcej, co mógł zrobić? Kazać uderzyć wcześniej albo później? Z większą siłą? Sam poprowadzić żołnierzy?
Nie, brzmiała za każdym razem odpowiedź.
Dostali się na mury, zaatakowali. Tylko że Maslama nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tamci jakimś cudem, jakimś szatańskim podstępem znali nie tylko jego plany, ale wręcz jego myśli!
Znał taktykę i strategię walki Romaioi, bo mierzył się z nimi od lat. Zawsze byli kunktatorsko przebiegli… Ale nie aż tak.
Uśmiechnął się sam do siebie: był tylko jeden człowiek, którego mógł z tym powiązać.
– Panie? – powtórzył al-Haqami.
Maslama drgnął jak człowiek wyrwany ze snu.
– Tak. Ruszajmy.
Generałowie czekali na jego decyzję. I tak wiedzieli, że on już ją podjął, ale musiał im to powiedzieć. Ogłosić w sposób niepozostawiający ani wątpliwości, ani przestrzeni na dyskusję: nie odstąpimy. Nie poddamy się, nie zrezygnujemy.
Oczywiście, że będą kwestionować moment wydania rozkazu ataku. Może nie otwarcie, ale czuł, że już o tym mówią, roztrząsają: czy nie mogliśmy poczekać, wybrać lepszej chwili?
Czy w końcu na pewno Maslama musiał nakazywać spalenie zasobów?!
Ale sami byli tam przy nim i klaskali, kiedy rzucał pierwszą pochodnię.
Nie, emir nie był głupcem – dlatego też sam wręczył każdemu z dowódców płonącą żagiew i powiedział: idź, czyń to, czego żąda od ciebie Allah i co nakazuje ci honor.
To oni podpalali spichlerze w swoich wydzielonych kwaterach. Na oczach oficerów, ludzi i szeregowych żołnierzy, którzy też wołali: tak, tak! Niepotrzebne nam te zapasy, bo już jutro zdobędziemy Miasto!
Odpowiedzialność nie spoczywała więc wyłącznie na Maslamie, przynajmniej nie w oczach armii.
Natomiast