Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

dwudziestu ludzi, złych, uzbrojonych i gotowych na wszystko. Nie moglibyśmy się im przeciwstawić.

      – Wcześniej czy później będziemy musieli ich złapać, prawda? – odburknął Leef, ciężko dysząc. – Lepiej to zrobić, póki mój i twój brat nadal żyją!

      Musiała przyznać, że chłopak ma rację, ale nic nie mogli zrobić. Popatrzyła mu w oczy i odezwała się ze spokojem, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu:

      – Wsiadaj na wóz, Leef.

      Tym razem usłuchał i zajął miejsce pośród ich sprzętu. Siedział w milczeniu, odwrócony do nich plecami.

      Płoszka posadziła posiniaczony tyłek obok Owcy, który strzelił lejcami, zmuszając Szalkę i Caldera do niechętnego ruszenia z miejsca.

      – Co zrobimy, jeśli dogonimy tamtą trójkę? – wyszeptała, nie chcąc, żeby Leef ją usłyszał. – Możliwe, że są uzbrojeni i zdeterminowani. Na pewno lepiej uzbrojeni od nas.

      – A więc to my będziemy musieli być bardziej zdeterminowani.

      Uniosła brwi, słysząc te słowa. Ten potężny, spokojny Północny, który ze śmiechem biegał wśród zboża z Pestką na jednym i Ro na drugim ramieniu, wieczorami przesiadywał z Gullym przy butelce, w milczeniu patrząc na zachód słońca, i nigdy nie podniósł na nią ręki, gdy dorastała, chociaż wiele razy dotkliwie go prowokowała, nagle zaczął mówić o ubrudzeniu sobie rąk po łokcie krwią, jakby to był drobiazg.

      Wiedziała, że to nie jest drobiazg.

      Zamknęła oczy, przypominając sobie twarz Jega po tym, jak dźgnęła go nożem. Leżał na ulicy z zakrwawionym rondem kapelusza naciągniętym na oczy i wciąż mamrotał „Dym, dym”, a sprzedawca z pobliskiego sklepu wbijał w nią wzrok, gdy koszula ofiary czerniała od krwi. Przypomniała sobie spojrzenie Dodda wpatrującego się w jej strzałę sterczącą z jego piersi. „Po co to zrobiłaś?”.

      Mocno potarła twarz dłonią, nagle oblewając się potem i tak samo jak wtedy słysząc w głowie łomot serca. Zaczęła się wiercić, jakby w ten sposób mogła się wyślizgnąć ze szponów przeszłości. Jednakże ta dopadła ją na dobre. Dla dobra Pestki i Ro musi ponownie zbrukać ręce czerwienią. Zacisnęła palce na rękojeści noża, gwałtownie wciągnęła powietrze i zacisnęła zęby. Wtedy nie miała wyboru. Teraz także. A nad ludźmi, których ścigają, nie warto wylewać łez.

      – Czy kiedy ich znajdziemy, będziesz wykonywać moje polecenia? – spytała, a jej głos zabrzmiał słabo w gęstniejącej ciemności.

      – Nie – odparł Owca.

      – Co takiego? – Dowodziła od tak dawna, że nie sądziła, iż starzec może pójść inną drogą.

      Kiedy na niego popatrzyła, jego stara, pokryta bliznami twarz była wykrzywiona, jakby zmagał się z bólem.

      – Obiecałem twojej matce, zanim umarła, że zaopiekuję się jej dziećmi. Pestką, Ro... no i myślę, że to dotyczy także ciebie.

      – Pewnie tak – mruknęła bez przekonania.

      – Złamałem w życiu wiele obietnic. Niech odpłyną jak liście niesione przez wodę. – Potarł oczy wierzchem dłoni okrytej rękawicą. – Tym razem dotrzymam słowa. Więc kiedy ich znajdziemy... to ty wykonasz moje polecenia. Tylko tym razem.

      – W porządku. – Może się zgodzić, jeśli to ma mu pomóc.

      Potem i tak zrobi to, co trzeba.

      Najlepszy człowiek

      – To chyba Uczciwość – rzekł Inkwizytor Lorsen, patrząc ze zmarszczonym czołem na mapę.

      – A czy Uczciwość jest na liście Superiora? – spytał Cosca.

      – Owszem. – Lorsen zadbał o to, żeby w jego głosie nie było ani cienia niepewności. Był jedynym człowiekiem w promieniu stu mil, który działał w jakiejś sprawie. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości.

      Superior Pike stwierdził, że zachód to przyszłość, jednak przez lunetę Inkwizytora Lorsena miasteczko Uczciwość wcale nie wyglądało na jej przedstawiciela. Nie wyglądało nawet jak teraźniejszość, którą ktokolwiek świadomie by wybrał. Ludzie starający się wiązać koniec z końcem w Bliskiej Krainie byli biedniejsi, niż inkwizytor się spodziewał. Sami uchodźcy i wyrzutkowie, niedopasowani i przegrani. Na tyle ubodzy, że wspieranie buntu przeciwko najpotężniejszej nacji świata nie mogło być dla nich priorytetem. Jednak Lorsen nie mógł się kierować prawdopodobieństwem. Tolerancja, usprawiedliwienie oraz kompromis także stanowiły luksus, na który nie mógł sobie pozwolić. W ciągu wielu bolesnych lat, które przepracował, zarządzając obozem jenieckim w Anglandzie, nauczył się, że ludzi trzeba dzielić na dobrych i złych, a tym drugim nie wolno okazywać litości. Nie czerpał z tego przyjemności, ale lepszy świat musi mieć swoją cenę.

      Złożył mapę, poprawił zagięcie paznokciem kciuka, po czym schował ją pod płaszczem.

      – Niech pan przygotuje swoich ludzi do ataku, generale.

      – Mmmm. – Gdy Lorsen zerknął w bok, z zaskoczeniem stwierdził, że Cosca właśnie pociąga z metalowej butelki.

      – Nie za wcześnie na trunki? – syknął przez zaciśnięte zęby. Minęła zaledwie godzina albo dwie od świtu.

      Cosca wzruszył ramionami.

      – To, co jest dobre w porze podwieczorku, z pewnością nie przestaje takie być w porze śniadania.

      – Chyba że zawsze jest złe – wychrypiał Lorsen.

      Cosca zignorował go i pociągnął kolejny łyk, po czym hałaśliwie mlasnął.

      – Chociaż byłoby lepiej, gdyby pan nie wspominał o tym Temple’owi. Biedak się martwi. Traktuje mnie niemal jak ojca. Kiedy go spotkałem, był w trudnym momencie życia...

      – Fascynujące – odburknął Lorsen. – Proszę przygotować swoich ludzi.

      – Natychmiast, Inkwizytorze. – Wiekowy najemnik zakręcił butelkę – z całych sił, jakby już nigdy nie zamierzał jej odkręcić – po czym sztywno i bez godności zaczął się ześlizgiwać w dół zbocza.

      Sprawiał wrażenie odrażającego człowieka, którego surowa ręka czasu w żaden sposób nie naprawiła: nieopisanie próżny, godny zaufania jak skorpion, nieznający moralności. Jednakże po kilku dniach spędzonych z Kompanią Łaskawej Dłoni inkwizytor musiał z żalem stwierdzić, że Cosca, czy też Stary, jak go pieszczotliwie nazywano, może być najszlachetniejszym z całego grona. Jego bezpośredni podwładni nie pozostawiali żadnych złudzeń. Kapitan Brachio był nikczemnym Styryjczykiem, któremu za sprawą dawnej rany stale łzawiło oko. Sprawnie jeździł konno, ale był szeroki jak dom i dla własnych potrzeb zmienił własne lenistwo w religię. Kapitan Jubair, potężny Kantyjczyk czarny jak smoła, postąpił odwrotnie, dla własnych potrzeb zmieniając swoją religię w szaleństwo. Według plotek, niegdyś był niewolnikiem i walczył w dole. Chociaż teraz wiódł zupełnie inne życie, Lorsen podejrzewał, że jakaś część tamtych dni w nim pozostała. Kapitan Dimbik przynajmniej był Unionistą, ale został wyrzucony z wojska za niekompetencję. Był człowiekiem pozbawionym charakteru i kapryśnym, który wciąż nosił wytartą szarfę przypominającą o jego dawnej chwale. Mimo że łysiał, zapuścił długie włosy, przez co wyglądał zarazem jak łysy i jak błazen.

      Lorsen zauważył, że żaden z najemników nie wierzył w nic poza własnym zyskiem. Pomimo sympatii, jaką darzył go Cosca, prawnik Temple okazał się najgorszy z całej kompanii. Czcił egoizm, chciwość i dyskretną manipulację, traktując je jak cnoty. Był tak oślizgły, że mógłby znaleźć