Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

się po przełęczach i niecywilizowanym zachodzie, gdzie z pewnością znów będą siali zamęt.

      – Tchórzliwi dranie! – Cosca klepnął się po udzie. – Czy nie mogli dać się zaszlachtować jak uczciwi ludzie? Jestem miłośnikiem fermentacji, ale sianie fermentu to nadużycie!

      Lorsen zmrużył oczy, jakby zawiał mu w nie przeciwny wiatr, po czym kontynuował.

      – Z przyczyn politycznych wojsko Jego Królewskiej Mości nie może ruszyć w pogoń.

      – Czy te przyczyny polityczne to granica? – spytał Temple.

      – Właśnie – odrzekł Lorsen.

      Cosca przyjrzał się swoim nierównym, pożółkłym paznokciom.

      – Nigdy nie przywiązywałem do nich większej wagi.

      – Właśnie – skwitował Pike.

      Chcemy, żeby Kompania Łaskawej Dłoni przekroczyła góry i spacyfikowała Bliską Krainę w kierunku zachodnim, aż po rzekę Sokwayę. Zgniliznę rebelii należy usunąć raz na zawsze. – Lorsen ciął krawędzią dłoni wyobrażone plugastwo, z entuzjazmem podnosząc głos. – Musimy oczyścić to bagno deprawacji, które już zbyt długo zanieczyszcza naszą granicę! Tę... przepełnioną latrynę! Ten zatkany kanał, z którego ohyda chaosu nieustannie wylewa się do wnętrza Unii!

      Temple doszedł do wniosku, że jak na człowieka, który przeciwstawia się ohydzie, Inkwizytor Lorsen zadziwiająco chętnie stosuje metafory oparte na gównie.

      – Cóż, nikt nie lubi zatkanych kanałów – stwierdził Cosca. – Może poza samymi kanalarzami, którzy żyją z grzebania się w mazi. Przetykanie rur to nasza specjalność, prawda, sierżancie Przyjazny?

      Olbrzym na chwilę podniósł wzrok znad kości i wzruszył ramionami.

      – To Temple jest językoznawcą, ale pozwoli pan, że tym razem sam pokuszę się o interpretację. – Stary podkręcił nawoskowane końcówki wąsów palcem wskazującym i kciukiem. – Chce pan, żebyśmy sprowadzili zarazę na osadników z Bliskiej Krainy. Chce pan, żebyśmy przykładnie ukarali wszystkich buntowników i ludzi, którzy udzielają im schronienia. Chce pan, żebyśmy uzmysłowili im, że mogą mieć przyszłość wyłącznie pod skrzydłami Jego Królewskiej Mości. Chce pan, żebyśmy zmusili ich do powrotu w ramiona Unii. Jestem blisko?

      – Wystarczająco blisko – mruknął Superior Pike.

      Temple zauważył, że się poci. Otarł czoło drżącą dłonią. Ale co mógł zrobić?

      – Przygotowaliśmy dokumenty werbunkowe. – Lorsen wyjął plik szeleszczących papierów, które w dolnym rogu oznaczono masywną czerwoną pieczęcią.

      Cosca lekceważąco machnął ręką.

      – Mój notariusz je przejrzy. Te prawnicze bzdury mnie męczą. Jestem prostym żołnierzem.

      – Godne podziwu – odrzekł Pike, lekko unosząc bezwłose brwi.

      Temple wodził palcem pokrytym plamami tuszu po wykaligrafowanym tekście, przeskakując wzrokiem między kolejnymi interesującymi go fragmentami. Zdał sobie sprawę, że nerwowo skubie narożniki stron i zmusił się, żeby przestać.

      – Dołączę do waszej wyprawy – rzekł Lorsen. – Dysponuję listą osad, których mieszkańców podejrzewamy o ukrywanie rebeliantów bądź sprzyjanie buntowniczym nastrojom!

      Cosca się wyszczerzył.

      – Nie ma niczego bardziej niebezpiecznego od buntowniczych nastrojów!

      – Jego Eminencja Arcylektor oferuje nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy marek za pojmanie żywcem głównego podżegacza do buntu, człowieka, którego rebelianci zwą Conthusem. Używa on także imienia Symok. Duchy nazywają go Czarną Trawą. Z kolei, podczas masakry w Rostodzie używał przydomka...

      – Błagam, żadnych więcej przydomków! – Cosca pomasował skronie, jakby chciał złagodzić ból. – Odkąd zostałem ranny w głowę podczas bitwy o Afieri, dręczy mnie przekleństwo fatalnej pamięci do imion. Stało się to dla mnie źródłem ciągłych upokorzeń. Sierżant Przyjazny zajmie się wszystkimi szczegółami. Jeżeli ten wasz Conshus...

      – Conthus.

      – A co powiedziałem?

      – Conshus.

      – No widzi pan! Jeśli przebywa na terenie Bliskiej Krainy, na pewno wpadnie w nasze ręce.

      – Tylko żywy – odburknął Lorsen. – Musi odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Trzeba przykładnie go ukarać. Pokazać publicznie!

      – Jestem pewien, że będzie to pouczające przedstawienie!

      Pike rzucił kolejną porcję okruchów powiększającemu się stadu ptaków.

      – Metody działania pozostawiamy w pańskiej gestii, generale. Prosimy jedynie, żeby pośród zgliszczy pozostało coś, co będziemy mogli zaanektować.

      – Muszą panowie zrozumieć, że kompania najemników bardziej przypomina pałkę niż skalpel.

      – Jego Eminencja sam wybrał taką metodę i rozumie jej ograniczenia.

      – Arcylektor to inspirujący człowiek. Pewnie pan wie, że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi.

      – Jego jedyne zastrzeżenie, zresztą wyraźnie określone w kontrakcie, dotyczy tego, by nie angażował się pan w konflikt z siłami imperialnymi. Pod żadnym pozorem, zrozumiano? – W głosie Pike’a ponownie pojawiła się chrapliwa nuta. – Legat Sarmis wciąż nawiedza granicę jak wściekły upiór. Nie sądzę, żeby ją przekroczył, jednak jest to człowiek, z którym nie należy igrać, wyjątkowo krwawy i okrutny wróg. Jego Eminencja pragnie uniknąć kolejnej wojny.

      – Bez obaw, unikam walki, kiedy to tylko możliwe. – Cosca radośnie poklepał rękojeść broni. – Mieczem lepiej pogrzechotać niż go dobyć, czyż nie?

      – Mamy dla pana podarunek. – Superior Pike wskazał opancerzony wóz, dębowego potwora obłożonego nitowanym żelazem i zaprzężonego w osiem muskularnych koni. Przypominał połączenie pojazdu z zamkiem; miał szpary zamiast okien i wieńczyły go blanki z prześwitami, przez które obrońcy mogli strzelać do otaczających ich wrogów. Nie był to najbardziej praktyczny prezent, lecz Cosca nigdy nie zwracał uwagi na praktyczność.

      – Dla mnie? – Stary przycisnął wysuszone dłonie do pozłacanego napierśnika. – To będzie mój dom z dala od domu na pustkowiu!

      – W środku kryje się... tajemnica – rzekł Lorsen. – Coś, co Jego Eminencja bardzo chciałby przetestować.

      – Uwielbiam niespodzianki! Przynajmniej takie, w których za moimi plecami nie pojawiają się uzbrojeni ludzie. Może pan powiedzieć Jego Eminencji, że będę zaszczycony. – Cosca wstał, krzywiąc się, gdy jego stare kolana głośno strzeliły. – Jak wygląda dokument werbunkowy?

      Temple podniósł wzrok znad przedostatniej strony.

      – Cóż... – Kontraktowi, wzorowanemu na poprzedniej umowie, którą sam przygotował, nie można było niczego zarzucić, a w kilku miejscach był on jeszcze korzystniejszy. – Mam kilka uwag do kwestii zaopatrzenia – wydukał, na siłę szukając zastrzeżeń. – Wspomniano o jedzeniu i broni, ale klauzula powinna zawierać także...

      – Detale. Nie ma powodów, żeby zwlekać. Podpiszmy dokumenty i szykujmy ludzi do drogi. Im dłużej siedzą bezczynnie, tym trudniej będzie im ruszyć tyłki. Nie ma drugiej siły tak niebezpiecznej dla życia i handlu jak najemnicy bez zatrudnienia. – Może nie licząc zatrudnionych najemników.

      – Rozwaga nakazuje, żebym jeszcze dokładniej...

      Cosca