Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

stronę przez płyciznę. Calder i Szalka nie miały ochoty przeprawiać się na drugi brzeg, ale ostatecznie Płoszka zdołała zwabić ich do wysokiego kamiennego młyna o trzech kondygnacjach. Ludzie, których ścigali, nie próbowali spalić budynku, więc woda wciąż wesoło w nim chlupotała. W oknie na poddaszu wisieli dwaj mężczyźni i kobieta. Jedno z nich miało skręcony kark i nienaturalnie wyciągniętą szyję, a drugie spalone stopy kołyszące się metr nad błotem.

      Leef popatrzył w górę szeroko otwartymi oczami.

      – Co za ludzie robią coś takiego?

      – Zwyczajni – odparła Płoszka. – Do tego nie potrzeba nikogo wyjątkowego. – Mimo to, czasami miała wrażenie, że podążają za czymś niezwykłym. Za szaloną burzą, która bezmyślnie szaleje w tej opuszczonej krainie, wzbijając kłęby kurzu i pozostawiając za sobą butelki, gówno, spalone budynki oraz wisielców. Burzą, która porwała wszystkie dzieci, nie wiadomo dokąd i po co. – Chcesz tam wejść i ich odciąć, Leef?

      Wydawało się, że nie ma na to ochoty, ale wyciągnął nóż i wszedł do budynku.

      – Ostatnio dużo czasu poświęcamy na grzebanie zmarłych – mruknęła.

      – Dobrze, że dzięki tobie Clay dorzucił nam łopaty – odparł Owca.

      Parsknęła śmiechem, ale szybko się zreflektowała i zmieniła śmiech w brzydki kaszel. W oknie pojawiła się głowa Leefa, po czym chłopak wychylił się i zaczął przecinać liny, od czego zwłoki zadrżały.

      – To nie w porządku, że sprzątamy po tych draniach.

      – Ktoś musi. – Owca podał jej łopatę. – A może chcesz zostawić tych ludzi na sznurze?

      Przed wieczorem, gdy nisko wiszące słońce podpalało krawędzie obłoków, a wiatr wprawiał drzewa w taniec i rysował wzory na trawie, dotarli do obozu. Duże ognisko wypaliło się pod okapem lasu, pozostawiając krąg zwęglonych gałęzi i mokrego popiołu o średnicy trzech kroków. Płoszka zeskoczyła z wozu, podczas gdy Owca nadal wstrzymywał parskających Szalkę i Caldera. Kobieta dobyła noża i dźgnęła pozostałości ogniska, odsłaniając kilka wciąż rozpalonych węgielków.

      – Wczoraj tutaj nocowali! – zawołała.

      – Więc ich doganiamy? – spytał Leef, zeskakując z wozu i zakładając strzałę na luźną cięciwę.

      – Tak myślę. – Jednak Płoszka nie była pewna, czy to dobrze. Podniosła z trawy kawałek postrzępionej liny, znalazła rozdartą pajęczynę pomiędzy krzewami na skraju linii drzew oraz strzęp materiału na ciernistym krzaku.

      – Ktoś tędy szedł? – spytał Leef.

      – Więcej niż jedna osoba. I to szybko. – Płoszka wślizgnęła się między zarośla i, trzymając się nisko na nogach, zaczęła się skradać w dół błotnistego zbocza po zdradliwym śliskim piachu i opadłych liściach. Starała się utrzymać równowagę i przeniknąć wzrokiem ciemność...

      Zobaczyła Pestkę leżącego twarzą do ziemi obok powalonego drzewa. Był taki mały pośród splątanych korzeni. Chciała krzyczeć, ale straciła głos, a nawet oddech. Puściła się biegiem, ześlizgnęła na boku otoczona martwymi liśćmi, po czym znów zerwała na nogi. Przykucnęła obok niego i wyciągnęła drżącą rękę w stronę jego głowy, którą z tyłu pokrywała zakrzepła krew. Nie chciała zobaczyć jego twarzy, ale musiała. Wstrzymała oddech, gdy z trudem go odwracała; był drobny, ale miał ciało sztywne jak deska. Niezdarnymi palcami odgarnęła liście, które okleiły mu twarz.

      – To twój brat? – wyszeptał Leef.

      – Nie. – Niemal ogarnęły ją mdłości pod wpływem ulgi, a następnie pod wpływem poczucia winy, że odczuwa ulgę, chociaż chłopiec nie żyje. – A twój?

      – Nie – odrzekł Leef.

      Płoszka wsunęła dłonie pod martwe dziecko i je podniosła, po czym z trudem ruszyła w górę zbocza, a Leef podążył za nią. Owca patrzył na nich, stojąc pomiędzy drzewami na szczycie; czarny kształt odznaczający się na tle blasku zachodzącego słońca.

      – To on? – spytał łamiącym się głosem. – To Pestka?

      – Nie. – Płoszka ułożyła chłopca na zgniecionej trawie z szeroko rozłożonymi rękami i lekko odchyloną głową.

      – Na spokój zmarłych. – Owca wsunął palce w siwą czuprynę, zaciskając je na swojej czaszce, jakby chciał ją zgnieść.

      – Może próbował uciec i zabili go dla przykładu? – Miała nadzieję, że Ro tego nie spróbuje. Że jest na to za sprytna. Płoszka taka była w jej wieku. Oparła się o wóz, odwrócona plecami do pozostałych, zacisnęła powieki i otarła łzy. Wyjęła przeklęte łopaty i zaniosła je swoim towarzyszom.

      – Kurwa, znowu kopanie – parsknął Leef, uderzając w ziemię z taką wściekłością, jakby to ona odebrała mu brata.

      – Lepiej kopać niż samemu zostać pogrzebanym – odrzekł Owca.

      Płoszka zostawiła ich przy pracy, a woły przy posiłku, po czym zaczęła badać okolicę, zataczając coraz szersze kręgi, nisko trzymając się na nogach, przeczesując palcami zimną trawę, starając się odczytać ślady w słabnącym świetle. Wyczuć, co porywacze zrobili i co zamierzają.

      – Owca.

      Stęknął, przysiadając obok niej i otrzepując piach z rękawic.

      – Co się stało?

      – Wygląda na to, że tutaj trzech się oddzieliło i ruszyło na południowy wschód. Pozostali dalej wędrują na zachód. Co o tym myślisz?

      – Próbuję w ogóle o tym nie myśleć. To ty jesteś tropicielką. Chociaż nie mam pojęcia, kiedy tak się w tym wyszkoliłaś.

      – Wystarczy dobrze ruszyć głową. – Nie chciała przyznać, że ściganie i bycie ściganą to dwie strony tej samej monety, a w byciu ściganą ma dwuletnie doświadczenie zdobyte w najsurowszych warunkach.

      – Rozdzielili się? – spytał Leef.

      Owca skubał wcięcie w uchu, patrząc na południe.

      – Może się poróżnili?

      – Niewykluczone – odparła Płoszka. – A może posłano ich, żeby zatoczyli krąg i sprawdzili, czy nikt nie idzie ich śladem.

      Leef sięgnął po strzałę, omiatając wzrokiem horyzont.

      Owca uspokoił go machnięciem ręki.

      – Gdyby chcieli to sprawdzić, już by nas zobaczyli. – Wciąż patrzył na południe, wzdłuż linii drzew, na niski grzbiet górski, dokąd według Płoszki udała się wspomniana trójka. – Nie, myślę, że mieli dosyć. Może uznali, że to wszystko zaszło za daleko. Może pomyśleli, że oni zawisną jako kolejni. Tak czy inaczej, idziemy za nimi. Miejmy nadzieję, że ich dogonimy, zanim od wozu odpadną koła. Albo zanim ja się rozpadnę – dodał ze skrzywioną miną, zajmując miejsce na siedzisku.

      – Z tą trójką nie ma dzieci – zauważył Leef, pochmurniejąc.

      – Nie. – Owca ponownie założył kapelusz. – Ale mogą nam wskazać właściwy kierunek. Musimy naprawić wóz i znaleźć nowe woły albo konie. Potrzebujemy prowiantu. Możliwe, że ta trójka...

      – Ty pieprzony stary tchórzu.

      Zapadła cisza. W końcu Owca wskazał głową Płoszkę.

      – Ona i ja od lat roztrząsamy ten temat, a ty nie masz nic wartościowego do dodania.

      Płoszka popatrzyła na chłopca,