Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

go usunąć, niezależnie od ceny. Należało przykładnie go ukarać, żeby Lorsen mógł okryć się chwałą. Po raz ostatni zerknął na Uczciwość – wciąż pogrążoną w ciszy – po czym złożył z trzaskiem lunetę i ruszył w dół zbocza.

      Na dole Temple cicho rozmawiał z Coscą, a w jego głosie było słychać płaczliwą nutę, która wyjątkowo irytowała Lorsena.

      – Czy nie moglibyśmy... porozmawiać z mieszkańcami?

      – Porozmawiamy – zapewnił Cosca. – Gdy tylko zabezpieczymy zapasy.

      – Czyli ich obrabujemy.

      Cosca klepnął Temple’a w ramię.

      – Ach, wy prawnicy! Zawsze potraficie trafić w sedno!

      – Musi być lepszy sposób...

      – Szukałem go przez całe życie, i to poszukiwanie przywiodło mnie tutaj. Jak doskonale wiesz, Temple, podpisaliśmy kontrakt, a Inkwizytor Lorsen zamierza dopilnować, żebyśmy się z niego wywiązali, prawda, inkwizytorze?

      – Zależy mi na tym – zaskrzypiał Lorsen, posyłając prawnikowi jadowite spojrzenie.

      – Jeśli chciałeś uniknąć rozlewu krwi, powinieneś był odezwać się wcześniej – rzekł Cosca.

      Prawnik zamrugał.

      – Odzywałem się.

      Stary bezsilnie uniósł dłonie, pokazując najemników, którzy już się zbroili, wsiadali na konie, pili i na różne inne sposoby przygotowywali się do przemocy.

      – Najwyraźniej byłeś za mało wymowny. Ilu mamy ludzi zdolnych do walki?

      – Czterystu trzydziestu dwóch – natychmiast odrzekł Przyjazny. Lorsen odniósł wrażenie, że pozbawiony szyi sierżant ma dwie specjalności: robienie groźnego wrażenia oraz liczby. – Nie licząc sześćdziesięciu czterech osób, które postanowiły nie przyłączać się do wyprawy, od opuszczenia Mulkovej mieliśmy jedenaście dezercji oraz pięć przypadków choroby.

      Cosca lekceważąco wzruszył ramionami.

      – Nie da się uniknąć strat. Im mniej liczne będą nasze szeregi, tym więcej chwały przypadnie na każdego z nas, prawda, Sworbreck?

      Pisarz, dla którego obecność podczas wyprawy stanowiła ogromny przywilej, nie wyglądał na przekonanego.

      – Chyba... tak?

      – Chwałę trudno policzyć – odparł Przyjazny.

      – To prawda – rzekł z żalem Cosca. – Podobnie jak honor, cnotę i wszystkie inne pożądane, acz nieuchwytne wartości. Jednak, im mniejsze będą nasze szeregi, tym większy zysk dla każdego z nas.

      – Zysk można policzyć.

      – Oraz zważyć, poczuć i obejrzeć pod światło – dodał kapitan Brachio, delikatnie masując się po pojemnym brzuchu.

      – Logicznym rozwinięciem tego argumentu – Cosca podkręcił nawoskowane końcówki wąsów – byłoby twierdzenie, że wszystkie szlachetne ideały są nic niewarte.

      Lorsen zadrżał z obrzydzenia.

      – Nie zniósłbym życia w takim świecie.

      Stary się wyszczerzył.

      – A jednak jakoś pan w nim żyje. Czy Jubair jest na miejscu?

      – Już niedługo – stęknął Brachio. – Czekamy na jego sygnał.

      Lorsen wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Tłum szaleńców czekający na sygnał najbardziej szalonego z nich.

      * * *

      – Jeszcze nie jest za późno. – Sufeen mówił cicho, żeby pozostali go nie usłyszeli. – Moglibyśmy to powstrzymać.

      – Dlaczego mielibyśmy to robić? – Jubair dobył miecza, zobaczył strach w oczach Sufeena i poczuł litość oraz pogardę. Strach rodzi się z arogancji. Z wiary, że nasz los nie jest wolą Boga i może zostać zmieniony. Ale niczego nie da się zmienić. Jubair zaakceptował to wiele lat temu. Od tamtej pory on i strach byli dla siebie obcy. – Przecież tego pragnie Bóg.

      Większość ludzi nie chciała dostrzec prawdy. Sufeen patrzył na niego jak na szaleńca.

      – Po co Bóg miałby pragnąć kary dla niewinnych?

      – To nie my osądzamy, kto jest niewinny. Poza tym, człowiek nie potrafi przejrzeć zamysłu Boga. Jeśli On zechce kogoś ocalić, wystarczy, że odwróci moje ostrze.

      Sufeen powoli pokręcił głową.

      – Jeśli to jest twój Bóg, to ja w Niego nie wierzę.

      – Co byłby z niego za Bóg, gdyby twoja wiara mogła cokolwiek zmienić? Albo moja lub kogokolwiek innego? – Jubair uniósł ostrze, patrząc na plamki słonecznego blasku lśniące w licznych wyszczerbieniach i rysach na długiej, prostej krawędzi. – Jeśli nie będziesz wierzył w ten miecz, on i tak cię uderzy. To Bóg. Niezależnie od wszystkiego, każdy z nas chodzi Jego ścieżkami.

      Sufeen ponownie pokręcił drobną głową, jakby to mogło cokolwiek zmienić.

      – Jaki kapłan cię tego nauczył?

      – Zobaczyłem, jak działa świat, i sam osądziłem, co jest prawdą. – Obejrzał się przez ramię na swoich ludzi zbierających drewno, zbroje i broń, z entuzjazmem przygotowujących się do pracy. – Jesteśmy gotowi do ataku?

      – Byłem tam. – Sufeen wskazał przez zarośla w stronę Uczciwości. – Mają trzech konstabli, z czego dwaj to idioci. Nie jestem pewien, czy tak zdecydowane działania jak szturm są konieczne.

      Rzeczywiście, miasteczko było słabo bronione. Kiedyś otaczało je ogrodzenie z nierównych pali, ale zostało częściowo zburzone, żeby umożliwić miastu rozrost. Dach drewnianej wieży strażniczej porastał mech, a ktoś przywiązał do jednego ze wsporników sznur z praniem. Duchy już dawno wygnano z tej okolicy i mieszkańcy najwyraźniej nie spodziewali się innych zagrożeń. Wkrótce mieli się przekonać, jak bardzo się mylili.

      Jubair ponownie przeniósł wzrok na Sufeena.

      – Mam dosyć twojego marudzenia. Daj sygnał.

      W oczach zwiadowcy kryły się niepewność i rozgoryczenie, ale wykonał rozkaz. Wziął lusterko i doczołgał się do skraju lasu, żeby wysłać sygnał do Coski i pozostałych. Tak było dla niego najlepiej. Gdyby się sprzeciwił, Jubair zapewne by go zabił i miałby słuszność.

      Kapitan odchylił głowę i uśmiechnął się do błękitnego nieba przez czarne gałęzie i czarne liście. Mógł zrobić wszystko i miałby rację, ponieważ uczynił sam siebie marionetką Bożego planu i w ten sposób się wyzwolił. Jedyny wolny otoczony przez niewolników. Był najlepszym człowiekiem w Bliskiej Krainie. Najlepszym człowiekiem w Kręgu Świata. Nie bał się, ponieważ Bóg był z nim.

      Bóg był wszędzie i zawsze.

      Jak mogłoby być inaczej?

      * * *

      Sprawdzając, czy nikt na niego nie patrzy, Brachio wyciągnął medalion z kieszeni koszuli i go otworzył. Dwa malutkie portrety były pokryte pęcherzykami i wyblakłe, tak że ktoś inny zobaczyłby na nich tylko niewyraźne smugi, ale Brachio wiedział, kogo przedstawiają. Delikatnie dotknął opuszkami obu twarzy, które w jego myślach były takie same jak w dniu, w którym wyjechał, tak dawno temu – miękkie, idealne i uśmiechnięte.

      – Nie martwcie się, dzieciaczki – odezwał się czułym głosem. – Niedługo wrócę.

      Mężczyzna musi wybrać to, co ważne, a całą resztę rzucić psom. Jeśli będzie się