Coscą, lekko przygarbiony, jakby się ukrywał, z niespokojnymi palcami, które usiłowały ukręcić guziki przy koszuli. Człowiek, który mógłby być kimkolwiek, starał się zostać nikim. Jednakże w samym środku tego szaleństwa i zniszczenia zmarnowany potencjał jednej osoby nie wydawał się wart komentarza. Czy Jubair może mieć rację? Czy Bóg jest mściwym zabójcą, który lubuje się w zniszczeniu? W tej chwili trudno było temu zaprzeczyć.
Potężny Północny stał na werandzie przed „Domem Mięsa u Stupfera” i patrzył, jak dosiadają koni. Zaciskał potężne dłonie na balustradzie, a popołudniowe słońce odbijało się od martwej metalowej kulki, która zastępowała mu oko.
– Jak to opiszesz? – spytał Temple.
Sworbreck popatrzył ze zmarszczonym czołem na swoje zapiski, trzymając ołówek nad kartką, po czym starannie zamknął notatnik.
– Być może zatuszuję ten epizod.
Sufeen parsknął.
– Mam nadzieję, że wziąłeś dużo tuszu.
Nie dało się ukryć, że Kompania Łaskawej Dłoni tego dnia zachowała się z nietypową powściągliwością. Opuścili Uczciwość, tylko lekko narzekając na niewystarczającą jakość rabunku. Pozostawili nagie ciało kupca wiszące na wieży strażniczej, a na szyi trupa umieścili tabliczkę, która ostrzegała, że jego los stanowi lekcję dla buntowników ukrywających się w Bliskiej Krainie. Sufeen nie potrafił przewidzieć, czy buntownicy dowiedzą się o tej lekcji, a jeśli tak, to czego ich ona nauczy. Obok kupca wisieli jeszcze dwaj mężczyźni.
– Kto to był? – spytał Temple, oglądając się ze zmarszczonym czołem.
– Młodego chyba zastrzelili podczas próby ucieczki. Co do drugiego nie jestem pewien.
Temple się skrzywił i zadrżał, bawiąc się postrzępionym rękawem.
– Cóż możemy począć?
– Tylko podążać za swoim sumieniem.
Temple zwrócił się w jego stronę ze złością.
– Jak na najemnika dużo gadasz o sumieniu!
– Więc po co przejmujesz się moimi słowami? Chyba że twoje sumienie nie daje ci spokoju?
– Z tego, co mi wiadomo, wciąż bierzesz pieniądze od Coski!
– Gdybym przestał, poszedłbyś w moje ślady?
Temple otworzył usta, po czym bezgłośnie je zamknął i ze wściekłym grymasem popatrzył w stronę horyzontu, skubiąc swój rękaw, skubiąc i skubiąc.
Sufeen westchnął.
– Bóg jeden wie, że nigdy nie uważałem się za dobrego człowieka.
Ktoś podpalił dwa najdalej wysunięte domy i Sufeen zapatrzył się na kolumny dymu unoszące się ku błękitowi.
– Jedynie za najlepszego w Kompanii.
Każdy ma przeszłość
Spadł rzęsisty deszcz. Wypełnił koleiny oraz głębokie odciski butów i kopyt taki, że ziemia zamieniła się w bagno, a głównej ulicy brakowało tylko nurtu, by móc ją ogłosić rzeką. Zaciągnął nad miastem szarą zasłonę, przez którą pojedyncze lampy przeświecały niczym przez mgłę, a pomarańczowe widmowe błyski tańczyły w setkach tysięcy kałuż. Rozchlapywał błoto, ściekając strumieniami z zatkanych rynien na dachach i dachów bez rynien oraz z krawędzi kapelusza Owcy, który moknął, przygarbiony i milczący, na siedzeniu wozu. Spływał żałosnymi kropelkami po znaku, który zwisał z powykrzywianego drewnianego łuku, oznajmiając, że te resztki miasteczka, do których wjeżdżają, to Averstock. Moczył ochlapane błotem boki Caldera, mocno utykającego na tylną nogę, oraz Szalki, który był w niewiele lepszym stanie. Padał na konie przywiązane do balustrady przed budą, która udawała karczmę. Trzy niezadowolone wierzchowce pociemniałe od wilgoci.
– To oni? – spytał Leef. – To ich konie?
– To oni – odrzekła Płoszka, przemoczona i lepka w przeciekającym płaszczu, jak kobieta pogrzebana żywcem.
– Co zrobimy? – Leef starał się ukryć napięcie, ale bezskutecznie.
Owca nie odpowiedział. Nie od razu. Zamiast tego nachylił się w stronę Płoszki.
– Wyobraź sobie, że złożyłaś dwie obietnice i nie możesz dotrzymać jednej bez złamania drugiej – rzekł cicho. – Co robisz?
Zważywszy na czekające ich zadanie, Płoszka uznała ten problem za wydumany. Wzruszyła ramionami, podrażniając skórę mokrą koszulą.
– Pewnie dotrzymałabym tej, która jest ważniejsza.
– Racja – szepnął, patrząc na drugą stronę bagnistej ulicy. – Jak liście niesione wodą, prawda? Żadnego wyboru. – Siedzieli jeszcze przez chwilę, nie robiąc niczego poza moknięciem, aż w końcu Owca obrócił się na siedzeniu. – Wejdę pierwszy. Zajmijcie się wołami, a potem pójdźcie za mną, tylko spokojnie. – Zeskoczył z wozu, rozchlapując błoto. – Chyba że chcecie zostać. Tak może być najlepiej.
– Zrobię, co do mnie należy – odburknął Leef.
– Zdajesz sobie sprawę, co to może oznaczać? Zabiłeś kiedyś człowieka?
– A ty?
– Po prostu nie wchodźcie mi w drogę. – Owca już się nie garbił. Był większy. Potężny. Deszcz bębnił o ramiona jego płaszcza, odrobina światła padała z boku na jego surową twarz, której druga połowa pozostawała w ciemności. – Trzymajcie się z daleka. Musicie mi to obiecać.
– W porządku – odrzekł Leef, posyłając Płoszce zdziwione spojrzenie.
– W porządku – powiedziała Płoszka.
Takie słowa dziwnie brzmiały w ustach Owcy. Na każdym pastwisku można było znaleźć owieczki bardziej agresywne od niego, ale duma skłania mężczyzn do dziwnych zachowań. Płoszka nigdy nie przywiązywała do niej większej wagi. Dlatego uznała, że pozwoli mu się wygadać i pójść przodem. Ta metoda dobrze się sprawdzała, kiedy sprzedawali zboże. Niech ściągnie na siebie uwagę, a ona wślizgnie się za nim. Wsunęła nóż do rękawa, patrząc, jak stary Północny brnie przez bagnistą ulicę, z trudem utrzymując buty na nogach i szeroko rozkładając ręce, żeby złapać równowagę.
Kiedy Owca zawiedzie, ona zrobi to, co trzeba. W końcu robiła to już wcześniej, z bardziej błahych powodów i ludziom, którzy mniej na to zasłużyli. Słysząc w głowie łomot serca, upewniła się, że nóż sprawnie wysuwa się z mokrego rękawa. Może ponownie to zrobić. Nie ma wyjścia.
Z zewnątrz karczma wyglądała jak rozsypująca się buda, a po wejściu do środka wrażenie nie ulegało zmianie. Płoszka zatęskniła za „Domem Mięsa u Stupfera”, czego nigdy by się po sobie nie spodziewała. Żałosny płomyk wił się w palenisku tak poczerniałym, że nie było już dla niego ratunku, a w powietrzu unosiła się kwaśna woń dymu z palonego drewna, odór wilgoci i ciał nieznających mydła. Rolę kontuaru pełnił kawał starego drewna pełnego drzazg, przez lata wypolerowanego łokciami i wypaczonego na środku. Karczmarz stał za nim i wycierał kubki.
Wąskie i niskie wnętrze wciąż nie było wypełnione, co w tak paskudny wieczór oznaczało porażkę. Grupa złożona z trzech mężczyzn i dwóch kobiet, zapewne niezbyt zamożnych handlarzy, pochylała się nad miskami z gulaszem przy stole najbardziej oddalonym od wejścia. Obok siedział zmęczony kościsty mężczyzna z kubkiem w dłoni. Płoszka przyjrzała mu się w lustrze pokrytym czarnymi plamkami i stwierdziła, że prawdopodobnie jest rolnikiem.