przeniosła wzrok na ostatnich członków tej wesołej kompanii, udając, że wcale ich tam nie ma. Ale byli. Trzej mężczyźni pochyleni ku sobie. Wyglądali jak Unioniści, jeśli w ogóle dało się określić czyjeś pochodzenie w Bliskiej Krainie, gdzie każdy wyglądał równie żałośnie po kilku latach kontaktu z pyłem i niekorzystną pogodą. Dwaj byli młodzi: jeden miał na głowie szopę rudych włosów i zachowywał się niespokojnie, jakby po plecach chodziła mu mucha, drugi był przystojny, na ile Płoszka była w stanie to stwierdzić, patrząc na niego z boku, i miał na sobie płaszcz z owczej skóry ściśnięty eleganckim pasem wysadzanym metalowymi ćwiekami. Trzeci z mężczyzn był starszy, nosił brodę i wysoki kapelusz poplamiony deszczem, zawadiacko przekrzywiony na bok, jakby uważał się za kogoś wyjątkowego. Co oczywiście jest prawdą w wypadku większości mężczyzn, odwrotnie proporcjonalnie do ich wartości.
Miał miecz. Płoszka zobaczyła poobijany mosiężny czubek pochwy wystający przez rozcięcie w płaszczu. Przystojniak był uzbrojony w topór i ciężki nóż zatknięty za pas obok zwoju liny. Rudy był odwrócony tyłem, więc Płoszka nie mogła mieć pewności, ale niewątpliwie także miał przy sobie jedno albo dwa ostrza.
Trudno jej było uwierzyć w to, jacy są przeciętni. Zwyczajni i monotonni, jak tysiące innych wędrowców przepływających przez Uczciwość. Patrzyła, jak Przystojniak cofa dłoń i wsuwa kciuk za elegancki pas, swobodnie zwieszając pozostałe palce i opierając się o kontuar, tak jak mógłby zrobić każdy po długiej podróży. Tylko że trasa jego wędrówki wiodła przez spalone gospodarstwo i zrujnowane nadzieje Płoszki, unosząc jej brata i siostrę w nieznane.
Mocno zacisnęła zęby i wślizgnęła się do pomieszczenia, trzymając się cieni, nie ukrywając się, ale także nie starając się rzucać w oczy. Nie było to trudne, ponieważ Owca robił coś przeciwnego, co było dla niego bardzo nietypowe. Podszedł do drugiego końca kontuaru i oparł potężne pięści na rozszczepionym drewnie.
– Zgotowaliście nam ładny wieczór – odezwał się do karczmarza, zdejmując kapelusz i zamaszyście strzepując z niego wodę, tak żeby każdy podniósł na niego wzrok.
Tylko staruszka z ludu Duchów w milczeniu obserwowała Płoszkę głęboko osadzonymi oczami, gdy ta przesuwała się wzdłuż ścian.
– Troszkę deszczowy, prawda? – odrzekł karczmarz.
– Gdyby zaczęło nieco mocniej padać, moglibyście przeprawiać ludzi przez ulicę promem.
Karczmarz zerknął na swoich gości z oszczędnym uśmiechem.
– Przydałby mi się jakiś interes przynoszący zyski. Słyszałem, że przez Bliską Krainę wędrują tłumy, ale tutaj jakoś nie trafiają. Coś do picia?
Owca ściągnął rękawice i niedbale rzucił je na blat.
– Wezmę piwo.
Karczmarz sięgnął po metalowy kubek, który wcześniej wytarł do połysku.
– Nie w tym. – Owca wskazał duży gliniany kufel, staroświecki i zakurzony, który stał na górnej półce. – Lubię, kiedy coś mi ciąży w dłoni.
– Rozmawiamy o kuflach czy kobietach? – spytał karczmarz, sięgając po naczynie.
– Może o jednym i drugim? – Owca się wyszczerzył.
Jak może się uśmiechać w takiej chwili? Płoszka zerknęła na trzech mężczyzn, którzy siedzieli przy drugim końcu kontuaru, w milczeniu pochylając się nad swoimi napitkami.
– Skąd jesteś? – spytał karczmarz.
– Ze wschodu. – Owca zrzucił z ramion przemoczony płaszcz. – Z południowego wschodu, z okolic Uczciwości.
Jeden z trzech mężczyzn, ten z rudymi włosami, popatrzył na Owcę, pociągnął nosem, po czym odwrócił wzrok.
– To daleko. Pewnie ze sto mil.
– Może nawet więcej, biorąc pod uwagę trasę, jaką obrałem. Do tego jadę przeklętym wozem zaprzężonym w woły. Moje stare dupsko przypomina mielonkę.
– Cóż, jeśli chcesz jechać dalej na zachód, proponuję dobrze się zastanowić. Zdąża tam mnóstwo ludzi, których gna gorączka złota. Słyszałem, że podrażnili Duchy.
– Czyżby?
– To szczera prawda, przyjacielu – rzucił mężczyzna w futrze, wyciągając szyję jak żółw wyglądający ze skorupy. Miał najniższy i najbardziej chrapliwy głos, jaki Płoszka kiedykolwiek słyszała, a miewała do czynienia z wieloma zdartymi gardłami. – Ruszyli się w całej Dalekiej Krainie jak mrówki, którym ktoś nadepnął na gniazdo. Wkurzone bandy szukające uszu, jak za dawnych lat. Słyszałem nawet, że Sangeed dobył miecza.
– Sangeed? – Karczmarz poruszył głową, jakby uciskał go kołnierz.
– Imperator Równin we własnej osobie. – Płoszka miała wrażenie, że stary drań czerpie sporą przyjemność z siania paniki. – Niecałe dwa tygodnie temu jego Duchy zmasakrowały grupę poszukiwaczy. Ucięły im uszy i nosy, i nie zdziwiłbym się, gdyby zabrały także fiuty.
– Co oni z nimi robią, do diabła? – spytał rolnik, z drżeniem wbijając wzrok w starą kobietę z ludu Duchów, ale ta nic nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła.
– Jeśli koniecznie chcesz jechać na zachód, na twoim miejscu wyruszyłbym w licznej grupie i upewnił się, że twoim towarzyszom nie brakuje dobrego nastroju, a przede wszystkim ostrej stali. – Po tych słowach starzec ponownie zatonął w swoim futrze.
– Dobra rada. – Owca uniósł duży kufel i powoli pociągnął łyk.
Płoszka przełknęła razem z nim, nagle czując, że również koniecznie musi napić się piwa. Psiakrew, przecież chce się stąd wydostać. Wydostać albo zabrać do dzieła. Ale Owca z jakiegoś powodu zachowywał się równie nieśpiesznie jak podczas orki.
– Tylko że jeszcze nie jestem pewien, dokąd zmierzam.
– Co cię sprowadza tak daleko? – spytał karczmarz.
Owca zaczął podwijać wilgotne rękawy koszuli, pod którymi napinały się grube mięśnie przedramion porośniętych siwymi włosami.
– Jadę śladem pewnych ludzi.
Rudy ponownie uniósł wzrok, a fala drgawek przebiegła po jego ramieniu, docierając do twarzy. Tym razem nie odwrócił spojrzenia. Płoszka pozwoliła nożowi dyskretnie wysunąć się z rękawa i zacisnęła rozgrzane, lepkie palce na rękojeści.
– Po co? – spytał karczmarz.
– Spalili moje gospodarstwo. Porwali moje dzieci. Powiesili mojego przyjaciela – rzucił Owca obojętnie, jakby chodziło o drobiazg, po czym uniósł kufel.
W karczmie zapadła cisza, w której było słychać, jak przełyka piwo. Jeden z handlarzy obejrzał się ze zmarszczonym czołem. Wysoki Kapelusz sięgnął po swój kubek i chwycił go tak mocno, że Płoszka zauważyła ścięgna napinające się na grzbiecie jego dłoni. W tej samej chwili Leef postanowił wejść do lokalu i stanąć na progu, mokry, blady i niepewny, co ma ze sobą począć. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdyż wszyscy wbijali wzrok w Owcę.
– To bardzo źli ludzie, pozbawieni skrupułów – ciągnął. – Porywają dzieci i wieszają ludzi w całej Bliskiej Krainie. W ciągu ostatnich kilku dni pochowałem ich z tuzin.
– Ilu jest tych drani?
– Około dwudziestu.
– Może powinniśmy zebrać drużynę i ich poszukać? – zaproponował karczmarz, chociaż sprawiał wrażenie, jakby wolał zostać i dalej wycierać kubki. Kto mógłby go winić?
Owca