Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

      – Kto kupuje dzieci? – spytał Owca.

      Oszołomiony Rudy pokręcił opuchniętą głową. Owca uderzył go jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz. Jedna z handlarek ukryła twarz w dłoniach. Druga tylko się przypatrywała, stojąc sztywno jak kołek. Jeden z jej towarzyszy pociągnął ją z powrotem na krzesło.

      – Kto je kupuje?

      – Nie wiem. – Splątane słowa i krwawa ślina zwisająca z rozbitej wargi.

      – Zostań tutaj.

      Owca puścił chłopaka i podszedł do Wysokiego Kapelusza, którego buty tonęły w krwawej kałuży, zabrał mu miecz i wyjął nóż spod jego płaszcza. Potem przetoczył butem Przystojniaka i pozostawił go wpatrzonego pustymi oczami w sufit. Mężczyzna wyglądał znacznie mniej atrakcyjnie z wnętrznościami na podłodze. Owca zabrał mu linę przypiętą do pasa, po czym podszedł do rudowłosego chłopaka i zaczął wiązać pętlę wokół jego szyi. Płoszka tylko się przyglądała, odrętwiała i bezsilna. Nie były to fachowe węzły, ale wystarczyły i po chwili Owca pociągnął młodzieńca w stronę drzwi, a ten podążył za nim pokornie jak zbity pies.

      Nagle się zatrzymali. Karczmarz okrążył kontuar i stanął w progu. Oto dowód, że nigdy tak do końca nie wiadomo, do czego i kiedy jest zdolny człowiek. Kurczowo ściskał ścierkę, jakby to była tarcza przeciwko złu. Płoszka podejrzewała, że ścierka nie sprawdzi się w tej roli, ale musiała przyznać, że karczmarz ma jaja. Miała tylko nadzieję, że Owca nie rozprawi się z nimi tak samo jak z wnętrznościami Przystojniaka, które walały się na drewnianej podłodze.

      – To nie w porządku – powiedział karczmarz.

      – Czy twoja śmierć sprawi, że będzie inaczej? – odrzekł beznamiętnie i cicho Owca, jakby to nie była groźba, tylko zwykłe pytanie. Nie musiał krzyczeć. Dwa trupy czyniły to za niego.

      Karczmarz szybko się rozejrzał, ale żaden bohater nie przyszedł mu z pomocą. Wszyscy sprawiali wrażenie wystraszonych, jakby Owca był wcieleniem samej śmierci. Nie licząc staruszki z ludu Duchów, która siedziała dumnie na swoim krześle i tylko patrzyła, oraz jej towarzysza w futrze, który cały czas miał skrzyżowane nogi i bez pośpiechu napełniał swój kubek.

      – Nie w porządku. – Głos karczmarza był słaby jak rozwodnione piwo.

      – Bardziej w porządku nie będzie – odparł Owca.

      – Powinniśmy zwołać zgromadzenie i porządnie go osądzić, zapytać...

      Owca pochylił się nad karczmarzem.

      – Jedyne, o co musisz zapytać, to czy chcesz mi stać na drodze.

      Karczmarz się skulił, a Owca ominął go, ciągnąc za sobą chłopaka. Płoszka nagle odzyskała władzę w nogach i szybko podążyła za nimi, przechodząc obok Leefa, który stał w progu z szeroko otwartymi ustami.

      Deszcz osłabł do miarowej mżawki. Owca wlekł Rudego przez bagnistą ulicę w stronę wykrzywionego drewnianego łuku, z którego zwisał szyld. Łuk był na tyle wysoki, że mógł się pod nim zmieścić jeździec. Albo zawisnąć pieszy.

      – Owca! – Płoszka zeskoczyła z ganku karczmy, zapadając się po kostki. – Owca!

      Z trudem przeszła na drugą stronę ulicy, brnąc w błocie wciągającym jej buty. Chwyciła luźny koniec liny i ją napięła, a rudowłosy chłopak potknął się, gdy pętla zacisnęła mu się pod brodą. Jego opuchnięta twarz była otępiała, jakby jeszcze się nie domyślił, dokąd go prowadzą.

      – Czy nie widzieliśmy już wystarczająco wielu wisielców?! – zawołała Płoszka, podchodząc do Owcy.

      Nie odpowiedział, nawet na nią nie popatrzył, tylko owinął sobie przedramię końcem liny.

      – To nie w porządku – powiedziała.

      Owca pociągnął nosem i zabrał się za wciąganie chłopaka na łuk. Płoszka chwyciła linę przy szyi Rudego i zaczęła ją piłować krótkim mieczem. Broń była ostra i w ciągu kilku chwil przecięła splot.

      – Uciekaj.

      Młodzieniec tylko zamrugał.

      – Uciekaj, ty pieprzony idioto! – Kopnęła go w tyłek, a on zatoczył się i przewrócił na twarz. Po chwili chwiejnie wstał i odbiegł w ciemność z liną wciąż zawiązaną wokół szyi.

      Płoszka odwróciła się w stronę Owcy. Wpatrywał się w nią, trzymając w jednej dłoni zdobyczny miecz, a w drugiej sznur, ale wcale jej nie widział. Nie był sobą. Czy to może być ten sam człowiek, który pochylał się nad Ro i jej śpiewał, kiedy miała gorączkę? Nieudolnie, ale śpiewał, z twarzą pomarszczoną od troski. Teraz popatrzyła w jego ciemne oczy i poczuła dreszcz przerażenia, jakby zaglądała w otchłań. Stała na krawędzi nicości i musiała przywołać całą odwagę, żeby nie uciec.

      – Przyprowadź ich konie! – warknęła do Leefa, który wyszedł na ganek z płaszczem i kapeluszem Owcy w dłoniach. – Ale już!

      Leef pobiegł wykonać polecenie. Owca tylko stał, patrząc w ślad za rudowłosym chłopakiem, a deszcz powoli zmywał mu krew z twarzy. Kiedy Leef postawił przed nim największego konia, chwycił łęk siodła i chciał wskoczyć na grzbiet wierzchowca. Wtedy zwierzę przestraszyło się i wierzgnęło, a Owca stęknął, stracił uchwyt i runął do tyłu, próbując chwycić ręką powiewające strzemię, po czym ciężko wylądował na boku w błocie. Płoszka uklękła obok niego, kiedy z trudem oparł się na dłoniach i kolanach.

      – Nic ci się nie stało?

      Podniósł na nią wzrok, a w jego oczach zalśniły łzy.

      – Na spokój zmarłych, Płoszko – wyszeptał. – Na spokój zmarłych.

      Wytężyła wszystkie siły, żeby go podźwignąć, co nie było łatwe, nagle bowiem stał się bezwładny jak trup. Gdy w końcu stanął na nogach, przyciągnął ją do siebie za poły płaszcza.

      – Obiecaj mi – szepnął. – Obiecaj, że już nigdy nie wejdziesz mi w drogę.

      – Nie. – Położyła dłoń na jego pokrytym bliznami policzku. – Ale mogę potrzymać wodze.

      Tak też zrobiła, a także przytrzymała głowę konia, szepcząc do niego uspokajające słowa, żałując, że nie ma nikogo, kto zrobiłby to samo dla niej. W tym czasie Owca gramolił się na siodło, powoli i z trudem, zgrzytając zębami, jakby wymagało to od niego nie lada wysiłku. Kiedy już usiadł na grzbiecie wierzchowca, pochylił się, zaciskając prawą dłoń na wodzach, a lewą przytrzymując płaszcz pod szyją. Znów wyglądał jak starzec. Bardziej niż kiedykolwiek. Starzec przygnieciony potwornym brzemieniem zmartwień.

      – Nic mu nie jest? – spytał Leef głosem niewiele głośniejszym od szeptu, jakby się bał, że zostanie usłyszany.

      – Nie wiem – odparła Płoszka.

      Owca wyglądał tak, jakby niczego nie słyszał. Ze skrzywioną miną wpatrywał się w czarny horyzont, który zlewał się w jedno z czarnym niebem.

      – A tobie? – wyszeptał Leef.

      – Tego też nie wiem. – Czuła, że świat jest rozbity na kawałki i zmyty przez fale, a ona dryfuje na obcych morzach, daleko od lądu. – A jak ty się czujesz?

      Leef tylko pokręcił głową i wbił wzrok w błoto, szeroko otwierając oczy.

      – Lepiej zabierzmy z wozu to, co nam potrzebne, i wsiadajmy na koń.

      – A co z Szalką i Calderem?

      – Są wyczerpane, a my musimy ruszać dalej. Zostaw je.

      Wiatr