miasteczko. – Sufeen wskazał gęstwinę drzew lekko drżącym palcem. – Nie mają niczego, co warto zabrać.
Dimbik zmarszczył czoło, drapiąc paznokciem plamę na swojej szarfie.
– Nie wiadomo, dopóki się nie zobaczy.
– Po prostu chciałbym, żebyście dali mi szansę. – Sufeen złożył dłonie i popatrzył Cosce w oczy. – Modlę się o to.
– Modlitwa to arogancja – zaintonował Jubair. – Nadzieja człowieka, że zmieni wolę Boga. Tymczasem Boży plan jest ustalony, a Jego słowa już zostały wypowiedziane.
– No to pierdolić Go! – warknął Sufeen.
Jubair lekko uniósł brew.
– Jeszcze się przekonasz, że to Bóg pierdoli ludzi.
Zapadła cisza, w której rozbrzmiewały tylko metaliczne nuty wojskowych przygotowań dobiegające spomiędzy drzew oraz śpiew porannych ptaków.
Stary westchnął i potarł grzbiet nosa.
– Wyglądasz na zdeterminowanego.
Sufeen powtórzył słowa Lorsena.
– Człowiek kierujący się zasadami musi podejmować trudne decyzje i liczyć się z ich konsekwencjami.
– A jeśli się zgodzę, to co wtedy? Czy twoje sumienie będzie nas dręczyło aż do Bliskiej Krainy i z powrotem? To może się stać męczące. Sumienie potrafi dawać się we znaki, ale to samo można powiedzieć o zgniliźnie fiuta. Dorosły człowiek powinien zmagać się ze swoimi dolegliwościami dyskretnie i nie pozwalać, by stały się problemem dla jego przyjaciół i kolegów.
– Sumienie to nie jest to samo co zgnilizna fiuta – odburknął Lorsen.
– Zaiste – rzekł z naciskiem Cosca. – Zgnilizna fiuta rzadko bywa śmiertelna.
Twarz Inkwizytora wykrzywiła jeszcze większa wściekłość niż zazwyczaj.
– Mam rozumieć, że rozważa pan przystanie na ten idiotyzm?
– Owszem. Miasteczko jest otoczone i nikt z niego nie ucieknie. Być może w ten sposób zdołamy ułatwić sobie życie. Co o tym myślisz, Temple?
Temple zamrugał.
– Ja?
– Patrzę na ciebie i wypowiadam twoje nazwisko.
– No tak, ale... ja? – Nie bez przyczyny przestał podejmować trudne decyzje. Jego wybory zawsze okazywały się błędne. Najlepszy dowód stanowił fakt, że po trzydziestu latach nurzania się w ubóstwie i strachu pomiędzy kolejnymi katastrofami, wpakował się w taki układ. Przeniósł wzrok z Sufeena na Coscę, potem na Lorsena i z powrotem. Co może mu zapewnić największy zysk? Co jest najmniej groźne? Kto ma... rację? Niezwykle trudno było odnaleźć właściwą drogę w tym gąszczu. – Cóż...
Cosca wydął policzki.
– Człowiek sumienia i człowiek wątpliwości. Rzeczywiście, niech Bóg ma nas w opiece. Masz godzinę.
– Protestuję! – warknął Lorsen.
– Skoro pan musi, ale obawiam się, że niczego nie słyszę przez ten hałas.
– Jaki hałas?
Cosca wetknął sobie palce do uszu.
– Bla-li-la-li-la-li-la-li-la...!
Wciąż to robił, gdy Temple pośpiesznie ruszył między potężnymi drzewami w ślad za Sufeenem. Ich buty chrzęściły na opadłych patykach, zgniłych szyszkach, zbrązowiałych sosnowych igłach. Odgłosy ludzi ucichły i było słychać jedynie szelest gałęzi wysoko w górze oraz świergotanie i ćwierkanie ptaków.
– Oszalałeś? – syknął Temple, z trudem nadążając za Sufeenem.
– Raczej odzyskałem rozum.
– Co zamierzasz zrobić?
– Porozmawiam z nimi.
– Z kim?
– Z każdym, kto mnie wysłucha.
– Słowami nie naprawisz świata!
– Więc jak? Ogniem i mieczem? Dokumentami werbunkowymi?
Minęli ostatnią grupę zaskoczonych strażników, a gdy Bermi posłał im pytające spojrzenie, Temple tylko bezradnie wzruszył ramionami. Po chwili znaleźli się na otwartej przestrzeni i poczuli na twarzy jasne światło słońca. W dole kilka tuzinów domów tworzących Averstock tuliło się do zakrętu rzeki. W wypadku większości z nich określenie „dom” było zbyt łaskawe. Nędzne budy poprzedzielane piachem, a czasami gównem. Sufeen ruszył pewnym krokiem w ich stronę w dół zbocza.
– Co on zamierza, do diabła? – syknął Bermi ze swojej bezpiecznej kryjówki w cieniu drzew.
– Chyba podąża za swoim sumieniem – odrzekł Temple.
Styryjczyk nie wyglądał na przekonanego.
– Sumienie to gówniany nawigator.
– Często mu to powtarzam.
Mimo to, Sufeen nie zamierzał zwalniać.
– O Boże – szepnął Temple, mrużąc oczy i spoglądając na błękitne niebo. – O Boże, o Boże. – Po czym ruszył w ślad za Sufeenem przez trawę chłoszczącą mu łydki, upstrzoną białymi kwiatkami, których nazwy nie znał.
– Poświęcanie się dla idei wcale nie jest szlachetne! – zawołał, gdy dogonił zwiadowcę. – To paskudna, bezcelowa sprawa, za którą nikt ci nie podziękuje!
– Może Bóg to zrobi.
– Nawet jeśli istnieje jakiś Bóg, to ma ważniejsze zmartwienia niż ktoś taki jak my!
Sufeen szedł dalej, nie rozglądając się na boki.
– Wracaj, Temple. To nie jest łatwa ścieżka.
– Kurwa, domyśliłem się! – Chwycił Sufeena za rękaw. – Obaj wracajmy!
Sufeen odtrącił jego rękę.
– Nie.
– Więc idę z tobą!
– Dobrze.
– Kurwa! – Temple ponownie przyśpieszył kroku, żeby nadążyć za Sufeenem. Miasteczko coraz bardziej się zbliżało i coraz mniej wyglądało jak coś, dla czego chciałby ryzykować życie. – Jaki masz plan? Bo masz jakiś, prawda?
– Mam... część planu.
– To niezbyt pocieszające.
– Nie miałem zamiaru cię pocieszać.
– Więc ci się, kurwa, udało, przyjacielu.
Przeszli pod łukiem z grubo ociosanych belek, służącym jako brama, z której zwieszał się skrzypiący szyld z napisem „Averstock”. Ominęli najbardziej bagniste miejsca na bagnistej głównej ulicy biegnącej pomiędzy pochyłymi parterowymi budynkami, w większości zbudowanymi z wypaczonej sośniny.
– Boże, co za biedne miejsce – mruknął Sufeen.
– Przypomina mi o domu – szepnął Temple.
Wcale go to nie ucieszyło. Spieczone słońcem dolne miasto w Dagosce, tłoczne slumsy Styrii, jałowe wioski Bliskiej Krainy. Każdy naród był na swój sposób bogaty, a zarazem biedny.
Kobieta oprawiała zanieczyszczoną jajeczkami much padlinę, która mogła należeć do królika albo kota, a Temple miał wrażenie, że dla wieśniaczki nie stanowi to różnicy. Para półnagich dzieci bezmyślnie okładała się drewnianymi mieczami