dłonie, pozwalając staruszce odpełznąć.
– Szukają innego zatrudnienia – mruknął Temple.
Cosca chwycił Brachia za łokieć i krzyczał mu do ucha, zagłuszając zgiełk:
– Musisz zebrać swoich ludzi! Ruszamy na północ i wschód w stronę Greyer, żeby dowiedzieć się czegoś o tym Gredze Cantlissie.
– Uspokojenie ich może trochę potrwać.
– Masz godzinę, potem poproszę sierżanta Przyjaznego, żeby sam przyprowadził maruderów, jeśli będzie trzeba, to w kawałkach. Dyscyplina, Sworbreck, jest podstawą w każdym oddziale!
Temple zamknął oczy. Boże, co za smród. Dym, krew, wściekłość i znowu dym. Musiał się napić. Odwrócił się, żeby poprosić Sufeena o wodę, i zobaczył jego trupa w błocie w odległości kilku kroków. Człowiek z zasadami musi podejmować trudne decyzje i ponosić ich konsekwencje.
– Przyprowadziliśmy twojego konia – rzekł Cosca, jakby to mogło mu wynagrodzić przynajmniej część niepowodzeń tego dnia. – Jeśli chcesz mojej rady, znajdź sobie coś do roboty. Jak najszybciej zostaw to miejsce za sobą.
– Jak mam to zapomnieć?
– Och, to by było za wiele. Najważniejsze, żeby nauczyć się... – Cosca ostrożnie się cofnął, przepuszczając galopującego Styryjczyka ciągnącego trupa za koniem – ...nie przejmować.
– Muszę pochować Sufeena.
– Tak, pewnie masz rację. Tylko szybko. Jeszcze jest jasno i nie mamy ani chwili do stracenia. Jubair! Odłóż to! – Stary ruszył na drugą stronę ulicy, wymachując mieczem. – Spalcie wszystko, co jeszcze trzeba spalić, i na koń! Ruszamy na wschód!
Kiedy Temple się odwrócił, Przyjazny podał mu łopatę. Pies wreszcie przestał szczekać. Potężny Północny, wytatuowana bestia pochodząca zza Crinny, nabił jego głowę na włócznię obok głów buntowników i teraz ją pokazywał, chichocząc.
Temple chwycił Sufeena za nadgarstki i zarzucił go sobie na ramię, a następnie na siodło swojego wystraszonego konia. Nie było to łatwe, ale łatwiejsze niż się spodziewał. Za życia Sufeen dużo mówił, ruszał się i śmiał. Po śmierci prawie nic nie ważył.
– W porządku? – spytał Bermi, dotykając ręki Temple’a.
Jego troska sprawiła, że prawnik miał ochotę się rozpłakać.
– Nie jestem ranny, ale Sufeen nie żyje. – Oto sprawiedliwość.
Dwaj Północni roztrzaskali komodę i kłócili się o znajdujące się w niej ubrania, rozrzucając strzępy materiału po błotnistej ulicy. Wytatuowany mężczyzna przywiązał patyk pod łbem psa i teraz starannie wieszał na nim elegancką koszulę z falbanami, a na jego twarzy malowało się artystyczne skupienie.
– Na pewno nic ci nie jest?! – zawołał w ślad za nim Bermi, stojąc pośrodku zaśmieconej ulicy.
– Nigdy nie czułem się lepiej.
Temple wyprowadził wierzchowca z miasta, po czym zjechał ze szlaku, a raczej dwóch pasów żłobionego koleinami błota, które go udawały, pozostawiając za sobą odgłosy wykrzykiwanych rozkazów, pożarów i niechętnych przygotowań do wymarszu, które zastąpił szmer płynącej wody. Pojechał w górę rzeki, aż znalazł przyjemne miejsce pomiędzy dwoma drzewami, których gałęzie zwieszały się aż do wody. Zsunął ciało Sufeena na ziemię i przewrócił je na plecy.
– Przykro mi – powiedział, po czym wrzucił łopatę do rzeki i wskoczył na konia.
Sufeenowi byłoby wszystko jedno, gdzie i jak zostanie złożony po śmierci. Jeśli istnieje Bóg, to on już z Nim jest i zapewne wypytuje Go, dlaczego jak dotąd nie naprawił świata. „Na północ i wschód”, powiedział Cosca. Temple zwrócił się ku zachodowi i spiął konia piętami, po czym ruszył galopem, oddalając się od tłustego całunu dymu unoszącego się nad ruinami Averstock.
Pozostawiał za sobą Kompanię Łaskawej Dłoni. Pozostawiał Dimbika, Brachia i Jubaira. Pozostawiał Inkwizytora Lorsena i jego szlachetną misję.
Nie miał żadnego celu. Byle dalej od Nicomo Coski.
Nowe życia
– A oto Drużyna – rzekł Słodki, wstrzymując konia z przedramionami opartymi o łęk siodła i swobodnie zwisającymi palcami.
Sznur wozów ciągnął się przez około milę wzdłuż dna doliny. Było ich co najmniej trzydzieści, niektóre pokryte poplamionym płótnem, inne pomalowane na jaskrawe kolory. Pomarańczowe i fioletowe kropki oraz połyskujące złocenia wyraźnie odznaczały się na tle zakurzonego brązowego krajobrazu. Pomiędzy wozami było widać pieszych, z przodu jechali konni. Na końcu prowadzono zwierzęta – konie, zapasowe woły, spore stado bydła – a za nimi podążała powiększająca się chmura pyłu, ciągnięta przez podmuchy wiatru i unoszona pod błękitne niebo, by oznajmić światu nadejście Drużyny.
– Tylko popatrzcie! – Leef popędził konia, stając w strzemionach z szerokim uśmiechem na twarzy. – Widzicie?
Płoszka jeszcze nigdy nie widziała go uśmiechniętego i stwierdziła, że to go odmładza. Upodabnia do chłopca, którym zapewne jest. Sama też się uśmiechnęła.
– Widzę – odrzekła.
– Całe miasto w ruchu!
– Rzeczywiście, mamy tutaj pełny przekrój społeczeństwa – przyznał Słodki, poprawiając stary tyłek w siodle. – Są ludzie uczciwi i gwałtowni, są bogaci i biedni, są bystrzy i niezbyt lotni. Wielu poszukiwaczy. Trochę hodowców bydła i rolników. Garstka kupców. Wszyscy chcą znaleźć nowe życie za horyzontem. Nawet mamy Pierwszego z Magów.
Owca gwałtownie się obejrzał.
– Co takiego?
– To słynny aktor. Iosiv Lestek. Podobno, wcielając się w Bayaza, porywał tłumy w Adui. – Słodki chrapliwie zachichotał. – Jakieś sto lat temu. Ma nadzieję, że uda mu się wprowadzić sztukę teatru do Dalekiej Krainy, ale według mnie i połowy mieszkańców Unii, jego umiejętności się wypaliły.
– Już nie potrafi przekonująco wcielać się w Bayaza? – spytała Płoszka.
– Rzadko dobrze wypada jako Iosiv Lestek – odrzekł Słodki, wzruszając ramionami. – Ale cóż ja mogę wiedzieć o aktorstwie.
– Nawet w roli Daba Słodkiego wypadasz najwyżej przeciętnie.
– Zjedźmy tam! – zawołał Leef. – Przyjrzyjmy się dokładniej!
Z bliska wszystko wyglądało mniej urzekająco. Zresztą, czy tak nie jest ze wszystkim? Tak wielka liczba ciepłych ciał, ludzkich i zwierzęcych, produkowała odpady w ilościach, które trudno było zliczyć, a jeszcze trudniej wąchać. Mniejsze i mniej imponujące zwierzęta – głównie psy i pchły, ale niewątpliwie także wszy – nie były widoczne z daleka, ale robiły dwukrotnie większe wrażenie, gdy stanęło się w tłumie. Płoszka zaczęła się zastanawiać, czy Drużyna nie jest odważną, ale lekkomyślną próbą przeniesienia wszystkich bolączek miejskiego życia na łono dziewiczej natury.
Widząc to, niektórzy ze starszych członków Drużyny oddalili się od niej o dobre pięćdziesiąt kroków, by rozprawiać o trasie wędrówki, czyli kłócić się i raczyć trunkami. W tej chwili drapali się po głowach, patrząc na dużą mapę.
– Odsuńcie się od tej mapy, bo zrobicie sobie krzywdę! – zawołał Słodki, kiedy się do nich zbliżyli. – Wróciłem, a wy zboczyliście z kursu na południe o całe trzy doliny.