Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

skutek. Starzec odsunął dłoń od rękojeści miecza. Jeszcze się nie poddał. Do tego była daleka droga, ale zrobili na niej pierwszy krok. – Co się stanie, jeśli mówicie prawdę, a my się poddamy?

      Zbyt wiele prawdy to zawsze błąd. Temple postanowił trzymać się faktów.

      – Mieszkańcy Averstock zostaną oszczędzeni, obiecuję.

      Starzec ponownie odchrząknął. Boże, z jego płucami było naprawdę niedobrze. Czyżby zaczynał im wierzyć? Czyżby ich plan miał szansę powodzenia? Czy nie tylko przeżyją ten dzień, ale dodatkowo ocalą innych ludzi? Czy Temple zrobi coś, z czego byłby dumny Kahdia? Ta myśl na chwilę napełniła jego samego dumą. Pozwolił sobie na uśmiech. Kiedy ostatnio czuł się dumny? Czy kiedykolwiek tak było?

      Sheel otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ulec, poddać się... ale nagle znieruchomiał i ze zmarszczonym czołem popatrzył ponad ramieniem Temple’a.

      Wiatr przyniósł słaby odgłos. Kopyta. Końskie kopyta. Temple podążył za wzrokiem starego buntownika i na porośniętym trawą zboczu doliny zobaczył galopującego jeźdźca. Sheel także go dostrzegł i ze zdziwieniem uniósł brwi. Wkrótce na zboczu pojawili się kolejni konni, było ich już kilkunastu.

      – Nie – szepnął Temple.

      – Temple! – syknął Sufeen.

      Sheel szeroko otworzył oczy.

      – Dranie!

      Temple uniósł dłoń.

      – Nie!

      Usłyszał obok siebie stęknięcie, a kiedy obrócił się, żeby powiedzieć Sufeenowi, że to niewłaściwy moment, zobaczył swojego przyjaciela w morderczym uścisku z Danardem. Zapatrzył się na nich z otwartymi ustami.

      Obiecano im godzinę.

      Sheel niezdarnie dobył miecza przy wtórze zgrzytu metalu, a Temple chwycił starca za rękę, zanim ten zdążył się zamachnąć, i uderzył go głową w twarz.

      Nie zastanawiał się nad tym, po prostu zadziałał.

      Świat podskoczył mu przed oczami i Temple poczuł na policzku ciepły, chrapliwy oddech Sheela. Szamotali się i szarpali, a w pewnej chwili Temple dostał w twarz pięścią, aż zadzwoniło mu w uszach. Ponownie uderzył głową i poczuł, jak nos przeciwnika pęka pod jego czołem. Sheel zatoczył się do tyłu, a Sufeen stanął obok Temple’a z mieczem w dłoniach, najwyraźniej bardzo tym faktem zaskoczony.

      Temple przez chwilę zastanawiał się, jak tutaj trafili oraz co powinni dalej zrobić.

      Usłyszał brzęk cięciwy i szelest bełtu, który ich ominął. Chyba.

      Potem zobaczył, jak Danard z trudem wstaje.

      – Pierdoleni... – Jego głowa się rozpadła.

      Temple zamrugał z twarzą zbryzganą krwią. Zobaczył, jak Sheel sięga po nóż, a wtedy Sufeen dźgnął starca mieczem. Przywódca buntowników zakaszlał skrzekliwie, gdy metal wślizgnął się w jego bok, i wykrzywiając twarz zacisnął dłoń na ranie, a krew wypłynęła mu spomiędzy palców.

      Sheel wymamrotał coś, czego Temple nie zrozumiał, i ponownie spróbował dobyć noża, ale wtedy otrzymał cios mieczem tuż ponad okiem.

      – Och – sapnął, gdy krew płynąca z dużego rozcięcia na czole zalała mu twarz. – Och.

      Czerwone krople zbryzgały błoto, gdy starzec zatoczył się w bok, odbił od ganku swojego domu i upadł, przetaczając się z wygiętymi plecami, bezładnie uderzając dłonią o ziemię.

      Sufeen na niego popatrzył.

      – Chcieliśmy ocalić ludzi – wyszeptał. Na ustach miał krew. Padł na kolana, a miecz wypadł mu z bezwładnej dłoni.

      Temple go chwycił.

      – Co... – Nóż, który oddał Danardowi, sterczał między żebrami Sufeena, wbity aż po rękojeść, a koszula zwiadowcy szybko robiła się czarna. To było bardzo małe ostrze, ale w zupełności wystarczyło.

      Pies wciąż szczekał. Sufeen upadł na twarz. Kobieta z kuszą zniknęła. Czy gdzieś przeładowuje broń i za chwilę się pojawi, gotowa do strzału? Temple pewnie powinien poszukać schronienia.

      Nie ruszał się z miejsca.

      Odgłos kopyt stał się głośniejszy. Krew rozlewała się w błotnistą kałużę wokół rozpłatanej głowy Sheela. Chłopak powoli się wycofał, po czym puścił się chwiejnym truchtem, wlokąc za sobą okaleczoną nogę. Temple patrzył, jak młodzieniec ucieka.

      Nagle zza rogu karczmy wyjechał Jubair z wysoko uniesionym mieczem. Błoto bryzgało spod kopyt jego potężnego wierzchowca. Chłopiec próbował skręcić, postawił kolejny rozpaczliwy krok, ale ostrze trafiło go w ramię i rzuciło na drugą stronę ulicy. Jubair minął go w wielkim pędzie, coś przy tym wykrzykując. Za nim jechali kolejni jeźdźcy. Ludzie uciekali. Wrzeszczeli. Ich głosy z trudem przebijały się przez tętent kopyt.

      Obiecano im godzinę.

      Temple uklęknął obok Sufeena, obrócił go na plecy, obejrzał jego rany, podarł materiał na bandaże, robiąc wszystkie te rzeczy, których dawno temu nauczył go Kahdia. Ale gdy tylko zobaczył twarz zwiadowcy, wiedział, że ten nie żyje.

      Najemnicy pędzili przez miasteczko, wyjąc jak stado psów, wymachując bronią, jakby to były zwycięskie karty w rozgrywce. Temple poczuł zapach dymu.

      Podniósł miecz Sheela o wyszczerbionym ostrzu pokrytym czerwonymi plamkami, wstał i podszedł do kulawego chłopca, który czołgał się w stronę karczmy z okaleczoną jedną ręką. Chłopak zobaczył Temple’a i jęknął, kurczowo zaciskając zdrową dłoń na błotnistej ziemi. Z jego otwartej torby wysypały się monety. Srebro walało się w błocie.

      – Pomóż mi – wyszeptał. – Pomóż mi!

      – Nie.

      – Oni mnie zabiją. Oni...

      – Zamknij ten pieprzony ryj!

      Temple szturchnął chłopca mieczem w plecy, a ten głośno przełknął ślinę i się skulił. Im bardziej się kulił, tym większą Temple miał ochotę go przebić. Miecz był zaskakująco lekki. To byłoby takie proste. Chłopiec wyczytał to z jego twarzy. Znów jęknął i skulił się, a Temple ponownie go szturchnął.

      – Zamknij ryj, skurwielu! Zamknij ryj!

      – Temple! Nic ci nie jest? – Cosca zatrzymał się obok niego na swoim wysokim siwku. – Krwawisz.

      Temple popatrzył w dół i zobaczył rozerwany rękaw koszuli oraz strużkę krwi ściekającą po grzbiecie dłoni. Nie był pewien, jak do tego doszło.

      – Sufeen nie żyje – wybełkotał.

      – Dlaczego Boginie Losu zawsze zabierają najlepszych spośród nas...?

      Uwagę Coski szybko odwrócił blask pieniędzy w błocie. Wyciągnął rękę w stronę Przyjaznego, a sierżant pomógł mu zejść z pozłacanego siodła. Stary pochylił się, wyłowił dwoma palcami monetę i z zapałem wytarł ją z błota, a na jego twarzy zagościł olśniewający uśmiech, do jakiego tylko on był zdolny. Jego pomarszczona twarz promieniowała dobrym nastrojem i dobrymi intencjami.

      – Tak – szepnął.

      Przyjazny zerwał torbę z pleców chłopaka i otworzył ją szarpnięciem. Słabe pobrzękiwanie świadczyło o obecności kolejnych monet.

      Łup, łup, łup, grupa najemników kopała w drzwi karczmy. Jeden odskoczył z przekleństwem na ustach, ściągając brudny but, żeby pomasować palce. Cosca przykucnął.

      –