Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

przejmował. – Kiedy powiedziałem, że odjechali, trochę minąłem się z prawdą. Trzech odłączyło się od reszty.

      – Czyżby? – odezwał się Wysoki Kapelusz, odbierając karczmarzowi głos jak złodziej wyrywający torebkę.

      Owca popatrzył mu w oczy.

      – To szczera prawda.

      – Trzech ludzi, powiadasz? – Niespokojna dłoń Przystojniaka zbłądziła w stronę topora za pasem. Nastrój w karczmie szybko się zmienił, a zapowiedź przemocy zawisła w niewielkim pomieszczeniu jak burzowa chmura.

      – Posłuchajcie – odezwał się karczmarz. – Nie chcę żadnych kłopotów w swojej...

      – Ja też nie chciałem żadnych kłopotów – przerwał mu Owca. – A jednak same mnie znalazły. Mają taki paskudny zwyczaj.

      Odgarnął mokre włosy z twarzy. Miał szeroko otwarte, lśniące oczy oraz otwarte usta, przez które szybko oddychał, nie przestając się uśmiechać. Nie wyglądał jak człowiek przygotowujący się do trudnego zadania. Raczej jak ktoś, kogo czeka coś przyjemnego, więc się nie śpieszy, jak smakosz przy dobrym posiłku. Nagle Płoszka na nowo ujrzała jego blizny i poczuła lodowaty dreszcz na rękach oraz plecach, a wszystkie włosy stanęły jej dęba.

      – Namierzyłem tych trzech – rzekł Owca. – Przez dwa dni jechałem po ich śladach.

      Znów wszyscy wstrzymali oddech, a karczmarz cofnął się o krok, wciąż trzymając w dłoniach kubek i ścierkę. Widmo uśmiechu nadal utrzymywało się na jego twarzy, ale był pełen wątpliwości. Trzej mężczyźni odwrócili się w stronę Owcy, lekko się rozstępując. Stanęli plecami do Płoszki, która wyłoniła się z cienia i ruszyła ku nim powoli, jakby brnęła przez miód, poprawiając w mrowiących palcach rękojeść noża. Każda chwila dłużyła się jak wiek, a wstrzymywane oddechy drażniły gardła.

      – I dokąd cię te ślady doprowadziły? – spytał Wysoki Kapelusz łamiącym się głosem.

      Owca uśmiechnął się jeszcze szerzej, jak człowiek, który dostał na urodziny dokładnie to, co sobie wymarzył.

      – Do waszych nóg, skurwiele.

      Wysoki Kapelusz odrzucił do tyłu łopoczące poły płaszcza, sięgając po miecz.

      Owca rzucił kuflem, trafiając mężczyznę w głowę i posyłając go na ziemię pośród fontanny piwa.

      Rozległ się zgrzyt, gdy rolnik spróbował wstać i potknął się o krzesło.

      Rudowłosy młodzieniec cofnął się, chcąc zrobić sobie więcej miejsca albo po prostu pod wpływem szoku, a wtedy Płoszka przycisnęła mu do szyi płaską powierzchnię noża i mocno przytrzymała go drugą ręką.

      Ktoś krzyknął.

      Owca jednym susem przemierzył pomieszczenie. Złapał Przystojniaka za nadgarstek w chwili, gdy ten próbował wyciągnąć topór, szarpnął jego dłoń do góry, po czym drugą ręką chwycił nóż tkwiący za eleganckim pasem przeciwnika i wbił mu go w pachwinę, przesuwając ostrze ku górze, rozpruwając swoją ofiarę i ochlapując ich obu krwią. Przystojniak wydał z siebie bulgoczący wrzask, przerażająco głośny w tak małym wnętrzu, a następnie padł na kolana z wytrzeszczonymi oczami, próbując przytrzymać wylewające się wnętrzności. Owca zdzielił go w tył głowy rękojeścią noża, uciszając jego krzyk i powalając go na ziemię.

      Jedna z handlarek zerwała się na nogi, zakrywając usta dłońmi.

      Rudzielec, którego trzymała Płoszka, zaczął się wić, a kobieta przytrzymała go mocniej i wyszeptała „Ciii”, przyciskając ostrze noża do jego szyi.

      Wysoki Kapelusz chwiejnie wstał, zapominając o swoim nakryciu głowy. Krew płynęła z rozcięcia na jego czole. Owca chwycił go za szyję, podniósł jak szmacianą lalkę, uderzył jego twarzą o kontuar, potem ponownie, z chrzęstem przypominającym odgłos tłuczonego garnka, i jeszcze raz, aż głowa mężczyzny bezwładnie odskoczyła, a krew zbryzgała fartuch karczmarza, ścianę za jego plecami i sufit. Owca uniósł wysoko nóż, przez chwilę migając szaleńczym uśmiechem, po czym wbił ostrze w plecy ofiary, z taką siłą, że kontuar pękł przy wtórze potężnego trzasku, a w powietrze wystrzeliły drzazgi. Owca zostawił mężczyznę przygwożdżonego do blatu, z kolanami wiszącymi tuż nad posadzką, butami szorującymi po deskach, krwią skapującą wokół nich jak rozlany napitek.

      Wszystko rozegrało się tak szybko, że Płoszka zdążyłaby najwyżej trzykrotnie odetchnąć, oczywiście gdyby przez cały czas nie wstrzymywała oddechu. Było jej gorąco, miała zawroty głowy, a cały świat wydawał się zbyt jasny. Mrugała powiekami. Nie potrafiła zrozumieć, co się wydarzyło. Przez cały czas nie ruszyła się z miejsca. Nadal stała nieruchomo. Tak jak wszyscy. Tylko Owca szedł naprzód z błyszczącymi oczami pełnymi łez, jedną stroną twarzy zbryzganą i umazaną na czarno, obnażonymi zębami lśniącymi w szaleńczym uśmiechu, z każdym oddechem cicho powarkując.

      – Kurwa, kurwa – zajęczał Rudy, a Płoszka mocniej przycisnęła płaz noża do jego szyi i ponownie go uciszyła.

      Wolną ręką wyjęła duże ostrze, prawie miecz, które miał za pasem. Po chwili Owca stanął nad skuloną parą, głową niemal dotykając krokwi, chwycił młodzieńca za koszulę i wyrwał go ze słabego uścisku Płoszki.

      – Mów. – Uderzył chłopaka w twarz, otwartą dłonią, ale na tyle mocno, że przewróciłby go na ziemię, gdyby go nie przytrzymywał.

      – Ja... – szepnął Rudy.

      Owca ponownie go uderzył przy wtórze głośnego klaśnięcia, a handlarze w głębi pomieszczenia wzdrygnęli się, ale nie wstali.

      – Mów.

      – Co chcesz...

      – Kto dowodził?

      – Cantliss. Tak się nazywa. – Chłopak zaczął bełkotać; słowa plątały mu się w ustach, jakby nie nadążał z ich wypowiadaniem. – Grega Cantliss. Nie wiedziałem, jaka to paskudna kompania, po prostu chciałem się dostać z miejsca na miejsce i trochę zarobić. Pracowałem jako przewoźnik na promie na wschodzie. Pewnego dnia przyszła ulewa, woda zabrała prom i... – Cios. – Nie chcieliśmy tego, musisz nam uwierzyć... – Cios. – Jest z nimi kilku złych ludzi. Północny imieniem Czarny Grot, który zastrzelił staruszka z łuku. Śmiali się z tego.

      – Widzisz, żebym ja się śmiał? – zapytał Owca i ponownie zdzielił go w twarz.

      Rudowłosy chłopak uniósł bezużyteczną, drżącą dłoń.

      – Ja się nie śmiałem! Nie chcieliśmy brać udziału w zabójstwach, więc się odłączyliśmy! Cantliss powiedział, że chodzi tylko o rabunek, ale okazało się, że porywaliśmy dzieci i...

      Owca uciszył go kolejnym ciosem.

      – Po co zabiera dzieci? – Zachęcił go do mówienia następnym uderzeniem.

      Piegowata twarz młodzieńca z jednej strony była rozcięta i opuchnięta, nos pokrywały smugi krwi.

      – Powiedział, że ma na nie kupca, i kiedy je do niego dostarczymy, wszyscy będziemy bogaci. Obiecał, że włos im z głowy nie spadnie. Miały odbyć podróż w idealnym stanie.

      Owca ponownie go uderzył, rozcinając skórę w drugim miejscu.

      – Podróż dokąd?

      – Najpierw do Fałdy.

      – To u źródeł Sokwayi – zauważyła Płoszka. – Po drugiej stronie Dalekiej Krainy.

      – Na Cantlissa czeka łódź. Zabierze go w górę rzeki... w górę rzeki...

      –