Joe Abercrombie

Czerwona kraina


Скачать книгу

czy raczej Cosca ją zapomniał. Może i jedno, i drugie.

      – Tak, to była wspaniała kariera. Wiele chwil dumy. Wiele triumfów. Ale nie brakowało także porażek. Przydarzają się one każdemu wybitnemu człowiekowi. Kosztem takiego życia są wyrzuty sumienia, jak mawiał Sazine. Ludzie często oskarżają mnie o brak konsekwencji, ale mam poczucie, że na każdych życiowych rozstajach postępowałem tak samo. Zawsze robiłem to, na co miałem ochotę. – Gdy wiekowy najemnik znów zbłądził myślą do wyobrażonej chlubnej przeszłości, Temple powoli zaczął się oddalać, okrążając pękniętą kolumnę. – Miałem szczęśliwe dzieciństwo, ale szaloną młodość, pełną nieprzyjemnych wydarzeń, a w wieku siedemnastu lat porzuciłem rodzinne strony, żeby szukać szczęścia, zabierając ze sobą tylko rozum, odwagę i swoje zaufane ostrze...

      Przechwałki litościwie cichły, gdy Temple opuszczał wzgórze, wychodząc z cienia starych ruin na światło słońca. Niezależnie od słów Coski, wcale nie uznawał Kompanii za miejsce nieustającej zabawy.

      Zaznał prawdziwej nędzy, doświadczał jej częściej niżby chciał, jednak rzadko widywał ludzi tak nieszczęśliwych jak najnowsza grupa jeńców Kompanii: tuzin groźnych buntowników ze Stariklandu, nagich, zakrwawionych i brudnych, o martwych spojrzeniach, przykutych łańcuchami do pala wbitego w ziemię. Trudno było sobie wyobrazić, żeby stanowili zagrożenie dla najpotężniejszej nacji w Kręgu Świata. Trudno było dostrzec w nich ludzi. Tylko tatuaże na ich przedramionach świadczyły o próżnym sprzeciwie.

      „Pieprzyć Unię. Pieprzyć Króla”. Taki wyraźny napis sięgał od łokcia do nadgarstka najbliższego z jeńców. Temple coraz bardziej podzielał ten pogląd. Powoli zaczynało go ogarniać poczucie, że znalazł się po niewłaściwej stronie. Ponownie. Niełatwo to przewidzieć, gdy dokonuje się wyboru. Być może, jak kiedyś powiedział mu Kahdia, znajdujesz się po niewłaściwej stronie w chwili, gdy się na którąś zdecydujesz. Jednak Temple zauważył, że najgorszy los zawsze spotyka tych, którzy stają pośrodku, a on miał już dosyć najgorszego losu.

      Obok jeńców stał Sufeen z pustą manierką w dłoni.

      – Co robisz? – spytał Temple.

      – Marnuje wodę – wyjaśnił Bermi, który wylegiwał się w słońcu i drapał po jasnej brodzie.

      – Wprost przeciwnie – odparł Sufeen. – Staram się postępować zgodnie z Bożym miłosierdziem.

      Jeden z buntowników miał na boku paskudną nieopatrzoną ranę. Zamrugał, bezgłośnie wypowiadając pozbawione znaczenia rozkazy albo równie bezsensowne modlitwy. Kiedy można wyczuć zapach z rany, już nie ma nadziei. Pozostali wcale nie wyglądali lepiej.

      – Jeżeli istnieje jakiś Bóg, to jest zdradzieckim lizusem, któremu nie warto zaufać w żadnej ważnej sprawie – odburknął Temple. – Miłosiernie byłoby ich dobić.

      Bermi przytaknął.

      – Też tak mówiłem.

      – Ale to wymagałoby odwagi. – Sufeen uniósł pochwę, podsuwając Temple’owi rękojeść swojego miecza. – Jesteś odważny?

      Temple parsknął.

      Sufeen opuścił broń.

      – Ja też nie. Dlatego daję im wodę, chociaż jej także mi brakuje. Co się dzieje na szczycie wzgórza?

      – Czekamy na naszych pracodawców. A Stary karmi swoją próżność.

      – Niełatwo zaspokoić taki apetyt – rzekł Bermi, zrywając stokrotki i od razu je odrzucając.

      – Każdego dnia rośnie. Jest już prawie tak duży jak poczucie winy Sufeena.

      – To nie jest poczucie winy – odparł Sufeen, posyłając surowe spojrzenie w stronę jeńców. – To poczucie sprawiedliwości. Kapłani cię tego nie nauczyli?

      – Nic tak nie leczy człowieka z poczucia sprawiedliwości jak religijne nauczanie – szepnął Temple.

      Przypomniał sobie, jak Haddisz Kahdia wygłaszał swoje lekcje w skromnym białym pokoju, a on z nich drwił. Dobroczynność, miłosierdzie, bezinteresowność. Sumienie jako część Boga, którą umieszcza On w każdym człowieku. Odprysk boskości. Temple przez długie lata starał się go wydobyć na światło dzienne. Skrzyżował spojrzenie z jedną z buntowniczek. Splątane włosy opadały jej na twarz. Wyciągnęła rękę najdalej, jak pozwalały jej łańcuchy. Nie wiedział, czy sięgała po wodę, czy po miecz. „Chwytaj przyszłość!” – krzyczały słowa wytrawione tuszem na jej skórze. Temple wyjął własną manierkę i, marszcząc czoło, zważył ją w dłoni.

      – Czyżby również poczucie winy? – spytał Sufeen.

      Temple dawno nie miał na sobie łańcuchów, ale nie zapomniał ich dotyku.

      – Od jak dawna jesteś zwiadowcą? – warknął.

      – Od osiemnastu lat.

      – Powinieneś już wiedzieć, że sumienie to gówniany nawigator.

      – Z pewnością nie zna tych okolic – dodał Bermi.

      Sufeen szeroko rozłożył ręce.

      – Więc któż wskaże nam drogę?

      – Temple! – Cosca zawył chrapliwie gdzieś na górze.

      – Wzywa cię twój przewodnik – rzekł Sufeen. – Będziesz musiał ich napoić później.

      Temple rzucił mu manierkę, ruszając z powrotem w górę zbocza.

      – Ty to zrób. Później zajmie się nimi Inkwizycja.

      – Zawsze wybierasz najprostsze wyjście, prawda, Temple?! – zawołał w ślad za nim Sufeen.

      – Zawsze – mruknął Temple. Nie zamierzał za to przepraszać.

      – Witajcie, panowie, witajcie! – Cosca zamaszystym ruchem zdjął z głowy ekstrawagancki kapelusz, gdy ich znakomici pracodawcy nadjechali konno, otaczając ciasną formacją potężny wzmacniany wóz.

      Mimo że Stary, dzięki Bogu, przed kilkoma miesiącami ponownie odstawił mocne trunki, nadal miało się wrażenie, że stale jest lekko pijany. Jego gruzłowate dłonie poruszały się bezładnie, wysuszone powieki leniwie opadały, a w mowie pobrzmiewała bełkotliwa melodia. Poza tym, nigdy nie można było mieć pewności, co za chwilę zrobi albo powie. Kiedyś Temple uważał tę stałą niepewność za emocjonującą, jak patrzenie na obracające się koło szczęścia i czekanie, aż wypadnie obstawiona liczba. Dzisiaj czuł się tak, jakby kulił się pod chmurą burzową, wypatrując uderzenia pioruna.

      – Generale Cosca. – Superior Pike, zwierzchnik Inkwizycji Jego Królewskiej Mości w Stariklandzie i zarazem najpotężniejszy człowiek w promieniu pięciuset mil, jako pierwszy zsiadł z konia.

      Jego twarz była tak poparzona, że nie sposób jej było rozpoznać, oczy odznaczały się mrocznymi cieniami na cętkowanej różowej masce, a kącik ust wyginał się ku górze, albo pod wpływem uśmiechu, albo za sprawą obrażeń spowodowanych przez ogień. Tuzin jego potężnych Praktyków, ubranych w ciemne stroje i maski oraz najeżonych bronią, ustawił się czujnie pośród ruin.

      Niewzruszony Cosca uśmiechnął się w stronę miasta dymiącego po drugiej stronie doliny.

      – Widzę, że Mulkova płonie.

      – Lepiej, żeby spłonęła w rękach Unii, niż kwitła pod rządami buntowników – odparł Inkwizytor Lorsen, zeskakując na ziemię.

      Był wysoki i szczupły, a w jego oczach lśniła gorliwość. Temple mu jej zazdrościł. Też chciałby czuć, że ma rację, niezależnie od tego, jak wielkie zło czyni.

      – Zdecydowanie