kiełkowało pytanie: jak smakuje wino?
Łatwo było na nie odpowiedzieć. Mimo żarliwych protestów Rogera Lyra wzięła do ręki najstarszą, najintensywniej zieloną i najbardziej powykręcaną butelkę, po czym – z braku narzędzia, które pozwoliłoby jej ją odkorkować – utrąciła jej szyjkę. Skuleni w najdalszym kącie piwnicy sączyli szkarłatny płyn, zastanawiając się, kiedy się nim upiją i po czym można to poznać. Smak nie przypadł Lyrze do gustu, musiała jednak przyznać, że jest wspaniały i złożony. Najzabawniejsze było jednak obserwowanie ich dajmonów, którym napitek coraz wyraźniej mącił w głowach: potykały się, przewracały, chichotały bez sensu i co rusz zmieniały kształty, przybierając formę gargulców i rywalizując o miano najbrzydszego.
W końcu Lyra i Roger niemal równocześnie przekonali się, co to znaczy być pijanym.
– Ludzie naprawdę to lubią? – nie mógł się nadziwić Roger, zwymiotowawszy obficie.
– Tak – przytaknęła Lyra, w podobnym stanie. – Ja zresztą też – dodała z uporem.
* * *
Ten epizod nauczył Lyrę tylko jednego: zabawa w Pożeraczy mogła ją zaprowadzić w ciekawe miejsca. Wspomniawszy słowa stryja z ostatniej rozmowy, zainteresowała się bliżej piwnicami kolegium, które okazały się wielokrotnie rozleglejsze od jego części naziemnej. Niczym gigantyczny grzyb, którego system korzeniowy rozpościera się na całe akry, Kolegium Jordana (na powierzchni rywalizujące o przestrzeń życiową z Kolegium Świętego Michała z jednej strony, Kolegium Gabriela z drugiej oraz biblioteką uniwersytecką na tyłach) gdzieś w wiekach średnich rozpoczęło podziemną ekspansję. Tunele, szyby, piwnice, krypty i schody do tego stopnia podziurawiły przestrzeń pod samym kolegium, a także w promieniu kilkuset jardów wokół niego, że pod ziemią uwięzło niewiele mniej powietrza, niż znajdowało się na jej powierzchni. Można było powiedzieć, że Kolegium Jordana stoi na warstwie kamiennej piany.
Zasmakowawszy w eksploracji piwnic, Lyra porzuciła swoje ulubione turnie kolegialnych dachów i wraz z Rogerem zagłębiła się w świat podziemny. Zamiast po prostu bawić się w Pożeraczy, zaczęła ich tropić – było bowiem niezwykle wręcz prawdopodobne, że kryją się pod ziemią, tuż poza zasięgiem wzroku przeciętnego człowieka, czyż nie?
I tak oto pewnego dnia trafili do krypty w podziemiach kaplicy, gdzie od pokoleń chowano zmarłych mistrzów: składano ich do wyłożonych ołowiem trumien i umieszczano w wykutych w kamiennych ścianach niszach. Każda nisza była opisana osobną kamienną tablicą:
Simon Le Clerc, mistrz 1765-1789 Cerebaton
Requiescant in pace
– Co tu jest napisane? – zainteresował się Roger.
– To pierwsze to jego imię i nazwisko. To na końcu jest po rzymsku. W środku są podane lata, w których był mistrzem. A to tutaj to pewnie imię jego dajmona.
Idąc przez pogrążoną w ciszy kryptę, odczytywali kolejne inskrypcje:
Francis Lyall, mistrz 1748-1765 Zohariel
Requiescant in pace
Ignatius Cole, mistrz 1745-1748 Musca
Requiescant in pace
Lyra z zainteresowaniem odnotowała, że do każdej trumny jest przymocowana mosiężna tabliczka przedstawiająca inną istotę: bazyliszka, piękną kobietę, węża, małpkę. W końcu zdała sobie sprawę, że są to wizerunki dajmonów zmarłych. W miarę jak człowiek dorastał, jego dajmon stopniowo tracił zdolność przemiany i w końcu przybierał jedną trwałą formę.
– W tych trumnach muszą być szkielety! – wyszeptał Roger.
– Raczej pleśniejące ciała – odparła również szeptem Lyra. – Larwy i robale wyłażą im z oczodołów.
Dreszcz, który przeszedł Rogera, sprawił jej przyjemność.
– Na pewno są tu duchy – powiedział kuchcik.
Po wyjściu z krypty znaleźli się w korytarzu z kamiennymi półkami ciągnącymi się wzdłuż ścian. Półki podzielono na kwadratowe przegródki. W każdej z nich spoczywała ludzka czaszka.
Dajmon Rogera podkulił ogon i drżąc na całym ciele, zaskomlał cicho.
– Ćśś… – uciszył go kuchcik.
Lyra nie widziała Pantalaimona, ale domyślała się, że siedzi – pod postacią ćmy – na jej ramieniu i zapewne też się trzęsie. Wyciągnęła rękę i ostrożnie zdjęła z półki najbliższą czaszkę.
– Co ty robisz? – zaniepokoił się Roger. – Nie wolno ich dotykać!
Ale Lyra obracała już czaszkę w dłoniach, udając, że go nie słyszy. Nagle coś wypadło z otworu u podstawy czaszki, prześliznęło się między palcami dziewczynki i z brzękiem spadło na posadzkę. Niewiele brakowało, żeby wystraszona upuściła nową zdobycz.
– Moneta! – Roger odszukał zgubę. – To może być jakiś skarb!
Podniósł ją do światła i oboje utkwili w niej spojrzenie szeroko otwartych oczu. Nie była to wcale moneta, lecz mosiężny krążek ozdobiony topornie wyrytą podobizną kota.
– Wygląda jak te na trumnach – zauważyła Lyra. – To jego dajmon. Na pewno.
– Lepiej to odłóż – poradził zaniepokojony Roger.
Lyra odwróciła czaszkę w dłoni, wrzuciła krążek z powrotem na miejsce wiecznego spoczynku i odłożyła czaszkę na półkę. Okazało się, że we wszystkich czaszkach tkwią takie medaliki, dowodzące bliskości ludzi i ich dajmonów także po śmierci.
– Jak myślisz, kim byli za życia? – zagadnęła Lyra. – Pewnie zwykłymi akademikami. Tylko mistrzowie mają trumny. Przez stulecia nazbierało się pewnie tylu akademików, że nie wystarczyłoby miejsca, żeby chować ich w całości, więc tylko głowy im się obcina i przechowuje. Głowa to w ich wypadku najważniejsza część ciała.
Lyra i Roger nie znaleźli Pożeraczy, ale rozciągające się pod kaplicą katakumby zapewniły im zajęcie na wiele dni. Któregoś razu Lyra spróbowała zakpić z nieżyjących akademików i popodmieniała medaliki, łącząc czaszki z niewłaściwymi dajmonami. Pantalaimon tak się na to obruszył, że zmienił się w nietoperza i fruwał w tę i z powrotem, piszcząc przeraźliwie i trzepocząc jej skrzydłami przed twarzą, ale zupełnie nie zwracała na niego uwagi – żart był doskonały i za żadne skarby świata nie pozwoliłaby, żeby się zmarnował.
Później jednak przyszło jej za niego zapłacić. Kiedy położyła się spać w swoim wąskim pokoiku na szczycie klatki schodowej numer dwanaście, nawiedziła ją nocna zmora. Lyra obudziła się z krzykiem i zobaczyła trzy zakapturzone postaci, stojące obok łóżka i wytykające ją kościstymi palcami. Gdy odrzuciły kaptury na plecy, odsłoniły krwawiące kikuty szyj w miejscu głów. Dopiero gdy Pantalaimon zmienił się w lwa i zaryczał potężnie, widma odstąpiły i wtopiły się w ścianę: najpierw zniknęły ich korpusy, potem ramiona, zrogowaciałe żółto-szare dłonie, a na koniec drgające spazmatycznie palce. Po tym wydarzeniu Lyra z samego rana popędziła do katakumb i poprzekładała medaliki dajmonów z powrotem na właściwe miejsca.
– Przepraszam! – szeptała przy tym do kolejnych czaszek. – Przepraszam!
Katakumby były znacznie rozleglejsze od piwnic na wino, ale i one miały swoje granice. Kiedy już Lyra i Roger zwiedzili je calusieńkie i upewnili się, że nie ma w nich Pożeraczy, ich uwagę zaczęły przyciągać inne miejsca. Wcześniej jednak orędownik zauważył ich, gdy wychodzili z krypty, i zawołał z powrotem do kaplicy.
Orędownik – znany również jako ksiądz Heyst – był starszym, pulchnym mężczyzną, do którego zadań należało odprawianie wszystkich kolegialnych nabożeństw, głoszenie