Phillip Pulman

Zorza polarna


Скачать книгу

niezwykłej wagi, ponieważ Kolegium Jordana jako centrum teologii doświadczalnej nie miało sobie równych ani w Europie, ani w Nowej Francji. Tyle przynajmniej wiedziała na ten temat Lyra. Była dumna z czołowej pozycji swojej uczelni, lubiła się nią chwalić przed rozmaitymi urwisami i ulicznikami, z którymi bawiła się nad kanałem i na Glinkach, a przyjeżdżających z wizytą wybitnych uczonych i wykładowców traktowała z pobłażliwością i wzgardą, ponieważ nie należeli do Kolegium Jordana, w związku z czym dysponowali, nieszczęśni, wiedzą mniejszą niż choćby najpośledniejszy z jordanowskich studentów.

      Jeśli chodzi o samą teologię doświadczalną, to Lyra wiedziała na jej temat nie więcej od swoich kolegów z ulicy. Wyrobiła sobie pogląd, że jest to dziedzina nauki blisko związana z magią, ruchem gwiazd i planet oraz maleńkimi cząstkami materii, ale były to wyłącznie jej domysły, nic ponadto. Było całkiem możliwe, że gwiazdy mają swoje dajmony, tak jak ludzie, i że teologowie-doświadczalnicy z nimi rozmawiają. Lyra wyobrażała sobie, jak kapelan przemawia podniosłym tonem do gwiezdnych dajmonów, wysłuchuje ich uwag i z namysłem kiwa głową lub ze smutkiem kręci nią w przeczącym geście. Nie miała jednak zielonego pojęcia, o czym mogliby rozprawiać.

      Zresztą, prawdę mówiąc, nieszczególnie ją to interesowało. Pod wieloma względami była prawdziwą dzikuską. Najbardziej lubiła wspinać się na dachy kolegium w towarzystwie Rogera (kuchcika, z którym łączyła ją szczególnie zażyła przyjaźń), pluć pestkami śliwek na głowy przechodzących w dole akademików, pohukiwać jak sowa pod oknem sali, w której trwały zajęcia, ścigać się z innymi dziećmi po wąskich uliczkach, kraść jabłka na targu oraz prowadzić wojny. I tak jak ona nie zdawała sobie sprawy z istnienia ukrytych prądów politycznych targających sprawami kolegium, tak akademicy żyli w błogiej nieświadomości istnienia tygla wypełnionego gęstym gulaszem przymierzy, nieprzyjaźni, waśni i rozejmów, jakim było życie dziecka w Oksfordzie. Dzieci bawią się razem? Nadzwyczaj przyjemny widok! Czyż może być coś bardziej uroczego i niewinnego?

      Tymczasem Lyra i jej rówieśnicy prowadzili nieustającą wojnę na śmierć i życie. Przede wszystkim dzieci z jednego kolegium (młodzi służący, dzieci służących oraz Lyra) wojowały z dziećmi z innego. Ten konflikt schodził jednak na dalszy plan, gdy przedstawiciela któregoś z kolegiów zaatakowały dzieci z miasta: wtedy wszystkie kolegia zawierały sojusz i ruszały do bitwy z miastowymi. Ta rywalizacja – zajadła i niezwykle satysfakcjonująca – miała kilkusetletnią tradycję, a jednak nawet ona szła w zapomnienie w obliczu zagrożenia ze strony innych wrogów. Jeden nieprzyjaciel był odwieczny: dzieci strycharzy, mieszkające na Glinkach i zgodnie pogardzane przez kolegium i miastowych. Przed rokiem Lyra zawarła tymczasowy rozejm z niektórymi miastowymi i razem najechali Glinki. Obrzucili przeciwników grudami ciężkiej gliny i obalili zbudowany przez nich rozmiękły zamek, po czym tak długo tarzali ich w lepkiej mazi, wśród której tamci żyli na co dzień, aż zarówno zwycięzcy, jak i pokonani upodobnili się do gromady porykujących golemów.

      Drugi regularnie toczony konflikt miał charakter okresowy. Mieszkający na pływających po kanałach łodziach Gipcjanie pojawiali się i znikali wraz z wiosennymi i jesiennymi jarmarkami, a gipskie dzieci zawsze były skore do bitki. Szczególnie jedna rodzina, regularnie cumująca w części miasta znanej jako Jericho, zalazła Lyrze za skórę. Lyra wojowała z nimi od samego początku, odkąd tylko nauczyła się rzucać kamieniami. Podczas ich ostatniej wizyty w Oksfordzie ona, Roger i kilkoro innych kuchcików z kolegiów Jordana i Świętego Michała zasadziło się na Gipcjan w ukryciu i tak długo obrzucali ich kolorową łódź błotem, aż cała rodzina wyległa na ląd, żeby przepędzić napastników. Drugi oddział wojska Lyry, trzymany dotąd w odwodzie, tylko na to czekał: dzieciaki wpadły na pokład, przecięły cumy i spławiły łódź kanałem, po czym, kiedy łódź co rusz wpadała na inne łajby, oni przeczesywali ją od dziobu po rufę w poszukiwaniu szpuntu, o którego istnieniu Lyra była święcie przekonana. Solennie zapewniła swoich podwładnych, że gdy tylko go znajdą i wyciągną, krypa natychmiast pójdzie na dno. Nie znaleźli go jednak i ostatecznie musieli porzucić łódź, gdy Gipcjanie ich dogonili. Ociekając wodą i piejąc z zachwytu, pognali przed siebie wąskimi uliczkami.

      Tak właśnie wyglądał cudowny świat Lyry, która w gruncie rzeczy była małą, nieokrzesaną, zachłanną dzikuską i chociaż zawsze hołubiła w sobie niejasne przeświadczenie, że to nie może być jej cały świat, że choćby częściowo przynależy do tej samej rzeczywistości, co zrytualizowane, majestatyczne i dostojne Kolegium Jordana, i że musi istnieć jakieś powiązanie pomiędzy jej losem i reprezentowanym przez lorda Asriela światem wielkiej polityki, to świadomość tę wykorzystywała wyłącznie do puszenia się, robienia mądrych min i tyranizowania innych urwisów. Do głowy jej nie przyszło, żeby bliżej zainteresować się tą sprawą.

      Wiodła więc szczęśliwy żywot dziecka (nieco podobny do żywota na wpół zdziczałego kota), w którym jedyną odmianę stanowiły sporadyczne wizyty lorda Asriela w kolegium. Bogatym i wpływowym stryjem można było się pochwalić, lecz ceną za ten przywilej była perspektywa schwytania przez najzwinniejszego z akademików, oddania w ręce gospodyni w celu umycia i odziania w czystą sukienkę, a następnie odeskortowania (przy wtórze licznych gróźb) do klubu dla starszyzny na herbatę w towarzystwie lorda Asriela i grupy starszych akademików. Lyra z buntowniczym wyrazem twarzy garbiła się na krześle, dopóki mistrz ostrym tonem nie kazał jej się wyprostować, po czym patrzyła na wszystkich spode łba z taką miną, że nawet kapelan musiał się w końcu roześmiać.

      Wszystkie te krępujące oficjalne wizyty przebiegały zawsze tak samo. Po herbatce mistrz i garstka zaproszonych akademików zostawiali Lyrę sam na sam ze stryjem, który kazał jej wstać i opowiedzieć o wszystkim, czego nauczyła się od czasu jego poprzednich odwiedzin. Mamrotała wtedy coś pod nosem, wygrzebując z otchłani pamięci jakieś strzępy wiedzy na temat geometrii, arabskiego, historii albo jantarologii, a on siedział ze stopą jednej nogi opartą na kolanie drugiej i obserwował Lyrę z nieprzeniknioną miną do chwili, gdy zabrakło jej słów.

      W ubiegłym roku, przed wyruszeniem na północ, zapytał jeszcze:

      – Powiedz mi, jak spędzasz czas wolny, którego nie poświęcasz na pilną naukę?

      – Normalnie – odmruknęła. – Bawię się. W kolegium albo w okolicy… No, po prostu się… bawię…

      – Pokaż ręce, dziecko.

      Podsunęła mu ręce do inspekcji. Ujął je w swoje dłonie i odwrócił, żeby obejrzeć jej paznokcie. Jego dajmon, leżący obok na dywanie w pozie sfinksa, wpatrywał się w Lyrę bez choćby jednego mrugnięcia okiem i od czasu do czasu zamiatał ogonem.

      – Brudne. – Lord Asriel odsunął dłonie Lyry. – Nie pilnują tu, żebyś się myła, czy jak?

      – Pilnują. Ale kapelan też ma zawsze brudne paznokcie, nawet brudniejsze niż ja.

      – To człowiek uczony. A ty jakie masz wytłumaczenie?

      – Musiały się wybrudzić po tym, jak je umyłam.

      – Gdzie się bawisz, że tak się brudzisz?

      Lyra posłała stryjowi podejrzliwe spojrzenie. Miała niejasne przeczucie, że nie wolno łazić po dachach, chociaż nikt jej tego wprost nie zabronił.

      – W różnych starych pokojach – odparła w końcu.

      – Gdzie jeszcze?

      – No… czasem na Glinkach.

      – I gdzie jeszcze?

      – W Jericho. I Port Meadow.

      – Nigdzie poza tym?

      – Nie.

      – Kłamczucha z ciebie. Wczoraj widziałem cię na dachu.

      Lyra przygryzła wargę. Nie odpowiedziała. Stryj przyglądał się jej z sardonicznym uśmiechem na ustach.

      – Zatem bawisz się również na dachu… –