Phillip Pulman

Zorza polarna


Скачать книгу

pulpit.

      Heyst gestem zaprosił dzieci do zakrystii.

      – Gdzie byliście? – zapytał. – Już dwa albo trzy razy widziałem, jak tu przychodzicie. Co kombinujecie?

      W jego tonie nie było oskarżycielskiej nuty, raczej przebijało z niego szczere zainteresowanie. Siedzący mu na ramieniu dajmon pod postacią jaszczurki wysunął rozwidlony język w stronę dzieci.

      – Chcieliśmy zajrzeć do krypty – odparła Lyra.

      – Po co?

      – Tam są… trumny. Chcieliśmy zobaczyć te wszystkie trumny.

      – Ale po co?

      Lyra wzruszyła ramionami. Zawsze tak reagowała, kiedy ktoś próbował ją zmusić do odpowiedzi.

      – A ty? – Ksiądz Heyst zwrócił się do Rogera, którego dajmon, terier, przymilnie zamerdał ogonem. – Jak ci na imię?

      – Roger, ojcze.

      – Jesteś służącym. Gdzie pracujesz?

      – W kuchni, ojcze.

      – To nie powinieneś tam właśnie być w tej chwili?

      – Tak, ojcze.

      – No to już cię tu nie ma.

      Roger odwrócił się na pięcie i odbiegł. Lyra zaszurała stopą o posadzkę.

      – Wróćmy do ciebie, Lyro… To miłe, że interesujesz się zawartością kaplicy. Masz szczęście, wszędzie wokół otacza cię historia.

      – Mhm – mruknęła Lyra.

      – Zastanawia mnie jednak twój dobór towarzyszy zabaw. Czujesz się samotna?

      – Nie.

      – Brakuje ci towarzystwa innych dzieci?

      – Nie.

      – Nie pytam o tego kuchcika, Rogera. Chodzi mi o inne dzieci takie jak ty. Szlachetnie urodzone. Nie chciałabyś mieć takich kolegów?

      – Nie.

      – Może koleżanki…

      – Nie.

      – Musisz coś zrozumieć. Nikt z nas nie chce, żeby ominęły cię dziecięce przyjemności i zabawy. Czasem tak sobie myślę, że wśród podstarzałych akademików musisz się czuć okropnie samotna. Mam rację, Lyro?

      – Nie.

      Ksiądz Heyst splótł dłonie i w zadumie popukał opuszkami kciuków o siebie. Nie wiedział, jakie jeszcze pytania mógłby zadać upartemu dziecku.

      – Pamiętaj – odezwał się w końcu. – Gdyby coś cię martwiło albo niepokoiło, zawsze możesz do mnie przyjść i o wszystkim mi powiedzieć. Mam nadzieję, że o tym wiesz.

      – Tak – przytaknęła Lyra.

      – Odmawiasz pacierze?

      – Tak.

      – Grzeczna dziewczynka. No, a teraz zmykaj.

      Z ledwie skrywanym westchnieniem ulgi Lyra odwróciła się i wyszła. Nie znalazłszy Pożeraczy pod ziemią, postanowiła wrócić na ulice, gdzie czuła się jak w domu.

      I właśnie wtedy, gdy niemal całkowicie przestała się nimi interesować, Pożeracze zjawili się w Oksfordzie.

      * * *

      Pierwszy raz usłyszała o tym, gdy zaginął chłopiec ze znajomej gipskiej rodziny.

      Było to mniej więcej w porze Końskiego Targu. W basenie portowym tłoczyły się barki i łodzie mieszkalne pełne kupców i podróżnych. Nabrzeża w Jericho skrzyły się od lśniących uprzęży, rozbrzmiewały stukotem kopyt i targowym zgiełkiem. Lyra uwielbiała Końskie Targi: oprócz rozlicznych okazji do darmowej przejażdżki na którymś z nie najlepiej pilnowanych wierzchowców zawsze można było mieć nadzieję na wywołanie jakiejś wojenki.

      A w tym roku Lyra miała wielkie plany. Zainspirowana ubiegłoroczną udaną próbą porwania gipskiej łodzi postanowiła tym razem nie tylko uprowadzić jakąś łajbę, lecz także odbyć na niej prawdziwy rejs, zanim będzie zmuszona się poddać. Gdyby wraz ze wspólnikami z kuchni zdołali dotrzeć aż do Abingdon, mogliby nieźle narozrabiać przy jazie…

      Tym razem jednak żadnej wojny nie było. Kiedy do spółki z paroma znajomymi urwisami kręcili się rankiem po obrzeżach warsztatu szkutniczego w Port Meadow, podając sobie z rąk do rąk kradzionego papierosa i ostentacyjnie wydmuchując dym, Lyra usłyszała znajomo brzmiące krzyki:

      – Co z nim zrobiłeś, tumanie jeden?!

      Donośny głos należał do kobiety, ale musiała to być kobieta obdarzona płucami ze skóry i spiżu. Lyra natychmiast rozejrzała się w jej poszukiwaniu, rozpoznała bowiem głos Mamy Costy, która przy dwóch okazjach tak ją grzmotnęła w głowę, że Lyra zobaczyła gwiazdy, za to przy trzech innych poczęstowała ją piernikiem. Jej łódź wyróżniała się na tle gipskich pływających domów wspaniałością i przepychem, a jej rodzina uchodziła wśród Gipcjan za książęcą. Lyra darzyła ją ogromnym podziwem, ale jeszcze przez jakiś czas zamierzała traktować ją z rezerwą, bo to właśnie jej łódź uprowadzili przed rokiem.

      Słysząc odgłosy zamieszania, jeden z towarzyszących dziewczynce łobuziaków odruchowo sięgnął po kamień.

      – Odłóż go – poleciła mu Lyra. – Jest wkurzona, mogłaby ci teraz przetrącić kręgosłup jak gałązkę.

      Prawdę mówiąc, Mama Costa sprawiała raczej wrażenie przestraszonej niż rozeźlonej. Handlarz końmi, którego obrzucała wyzwiskami, wzruszał ramionami i bezradnie rozkładał ręce.

      – Bo ja wiem? – mówił właśnie. – W jednej chwili był tuż obok, a w następnej już go nie było. Nie widziałem, dokąd poszedł…

      – Był twoim pomocnikiem! Pilnował twoich przeklętych koni!

      – No i powinien dalej przy nich być, nie? Żeby tak znikać w trakcie roboty…

      Handlarz więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż Mama Costa znienacka wyrżnęła go z impetem w skroń, a następnie obrzuciła takim stekiem wyzwisk i wymierzyła mu taką serię policzków, że z kwikiem rzucił się do ucieczki. Jego koledzy po fachu zaśmiewali się do rozpuku, aż jakiś płochy źrebak stanął dęba.

      – Co się stało? – Lyra zagadnęła stojące obok gipskie dziecko, które z rozdziawioną buzią przyglądało się całej scenie. – Dlaczego ona się tak złości?

      – Chodzi o jej syna. Billy’ego. Pewnie się boi, że Pożeracze go porwali. I może faktycznie tak było, nie wiem. Ja tam go nie widziałem od…

      – Pożeracze? To znaczy, że są w Oksfordzie?

      Mały Gipcjanin zawołał kolegów, również obserwujących Mamę Costę.

      – Ona nie ma pojęcia, co się dzieje! – poinformował ich. – Nie wie o Pożeraczach!

      Pół tuzina łobuzów odwróciło się do nich z szyderczymi uśmiechami na ustach. Lyra, która bezbłędnie rozpoznała zaproszenie do bójki, cisnęła niedopałek na ziemię. W jednej chwili wszystkie dajmony zrobiły się bardzo wojownicze; przy każdym dziecku nagle pojawiły się jakieś kły, pazury albo zjeżona sierść. Pantalaimon, gardząc ograniczoną wyobraźnią gipskich dajmonów, przybrał postać smoka wielkiego jak ogar.

      Zanim jednak wybuchła regularna bitwa, do akcji wkroczyła Mama Costa we własnej osobie. Roztrąciła dwóch gipskich rozrabiaków i stanęła naprzeciw Lyry jak bokser w ringu.

      – Widziałaś go? – spytała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Widziałaś Billy’ego?

      – Nie – odparła Lyra. – Dopiero co przyszliśmy. Billy’ego