matka, choć skłonności jej syna już wcale sobie nie wyśniłam. Otóż to, matka! To z nią muszę najpierw pogadać. Morderstwa konsultować nie zamierzałam, ale powody, z jakich miałam je popełnić, i owszem. Za oknem świtało, musiało być trochę po siódmej. Niedługo obudzi się Julka, i oni, tam, w naszej sypialni, pewnie też, jeśli w ogóle zasnęli po upojnej nocy.
Łakomie luknęłam na nóż, ten wielki, do krojenia makowego tortu… Magda, spokojnie, sama stwierdziłaś, że jednak nie masz wystarczających danych! Jesteś przemęczona i tyle. Z przepracowania też można zwariować, a w okolicznościach świątecznych to już naprawdę żadna sztuka. Wstałam, otrzepałam się i chuchnęłam w dłoń: odór w gospodzie po weselu w chilijskiej winnicy to przy tym chuchu perfumowane powietrze w Sephorze!
Na stole stał dzbanek wystygłej kawy, przechyliłam dziubek, parę łyków jakoś mój chuch zniweluje, ale co tam dziubek, teraz liczyła się Dziubak, doktor Dziubak-Kalińska, alias Kalina Chwost. Poprawiłam ręką włosy; dobrze, że w salonie nie mam żadnego lustra, bo chybabym jednak nie wyszła. Okropne jest to niby-modne wieszanie gigaluster w ciężkich ramach, gdzie się da; swoim dawnym klientom, którym urządzałam pałace, próbowałam to tłumaczyć, ale nowobogaccy uwielbiają mieszkać w „ermitażach”…
Ruskie muzeum natychmiast przypomniało mi o Oksanie. Już ja ci zrobię muzeum, i nie żaden Ermitaż, zrobię ci muzeum oblężenia Leningradu i bitwy pod Lenino w jednym, bo nawet jeśli okażesz się niewinna, jesteś winna! Samym swoim istnieniem w wyzywającym rynsztunku błyskotek, zapachów i dużych cycków, niestety niewymagających operacji, w całej swej soczystej młodości, no, musiałam to przyznać…
Poprawiłam na sobie aksamitną lejbę. Aksamit to aksamit, lejba wyglądała, jakbym ją właśnie włożyła, a ja wyglądałam w niej teraz jak wróżka albo czarownica, w każdym razie ktoś, kto bezszelestnie przefruwa przez salon i korytarz, wzuwa na stopy cichobiegi, znaczy kalosze od Prady, model Clown Lluv w cudownie poprzeczne, seledynowe i niebieskie paski – owoc mojej chandry z powodu deszczu, który kiedyś w Palmie padał przez tydzień bez przerwy – wrzuca kurteczkę, łapie w locie torebkę i wybiega wprost do samochodu, którego jeszcze cudowniejszym cudem niż te paski Prady nie zaparkowałam w garażu, ale na ulicy.
Jeszcze raz sprawdziłam chuch… Do chuchnięcia policjantowi to się nie nadawał, ale postanowiłam się odświeżyć, a w torbie, oprócz porannego serum do twarzy, znalazłam czekoladkę, zabraną Julce jako ostatnią z piętnastu, właśnie przez nią pochłoniętych. Pochłonięta teraz przeze mnie, zniwelowała fermentujące mi właśnie w przełyku winko i dała osobliwą siłę. Czekoladka z miętą? Pychota, ale to była czekoladka z zemstą, najsłodsza z możliwych! Tylko musiałam mieć więcej danych co do romansu, a mój komputer był w domu rodzinnym na Truskawieckiej, nie Apple, nie z jabłuszkiem, ale z wychudłym psem, tulącym w miłosnym amoku rozochoconego kota: coś takiego matka jakiś czas temu przykleiła na drzwiach w najlepszym, sobie właściwym stylu i weterynaryjnym guście.
Wraz z włączonym silnikiem włączyło się radio.
– Dziś pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia – zasłodziła prezenterka, jakbym nie wiedziała. – Nim zasiądziecie do uroczystego rodzinnego śniadanka, posłuchajcie Louisa AMstronga, da wam takiego kopa, że aż się rozmarzycie!
Kopa już dostałam, w przeciwieństwie do tej biednej dziewczyny, którą ktoś dopuścił do mikrofonu. Ciekawe, czyja kochanica? Do dojenia krów, prostaczko, co najwyżej bym cię dopuściła! Pomijając tego ślicznego językowo „kopa”, idealnego na święta, Louis ma „R” w nazwisku, kretynko, ledwie wymawialne, takie szepcząco-sepleniące, ale ARmstrong się nazywa, to nie AMstaf, popularna i łagodniutka maskotka Polaków! I jakie „zasiądziecie”? Chyba „nim państwo zasiądą”! To bratanie się jest okropne jak lustra z „ermitażu” w naszych pałacykach z apartamentowców, no, kurde, szanujmy się trochę, i jak zdrabnianie śniadania w „śniadanka”.
What a Wonderful World, chrypiał ARmstrong. Oj, zrobię ja wam dzisiaj „łonderful łerld”, niech mi tylko matka powie, skąd i jak czerpała inspirację! A jednak prostaczka z radia nie kłamała: kop z piosenki, w przesłanie której jakoś w tej chwili nie mogłam uwierzyć, rozmarzył mnie do tego stopnia, że jadąc do domu matki, widziałam swego męża jak Kmicica-Olbrychskiego wiszącego płasko pod sufitem i przypalanego z upodobaniem wielką pochodnią przez jakiegoś pijanego szlachciurę. Tym szlachciurą byłam ja, choć trzeźwa jak świnia, pijana tylko bólem, krzykiem tudzież błaganiem o litość przez niewiernego! I z pewnością ta wizja, a nie prawie puste ulice, sprawiła, że miałam wrażenie, iż dojechałam w mig.
Okolica wydawała się wyludniona, jakby wszyscy wyjechali, a segment matki zdawał się wyjechany najbardziej. Dzwoniłam do furtki i dzwoniłam; gdyby mieszkał tu jeszcze Docent, jej ukochany pies, z pewnością już by się rozszczekał. Gdy zdechł, nie chciała nowego, ponoć starczały jej zwierzęta w pracy, więc kiedy potem umarł ojciec, została tu zupełnie sama, a Marek łaskawie zafundował jej superalarm, jakby w środku miała co najmniej Damę z łasiczką, zwaną przez mądrale gronostajem, a nie dołujące futro z niewyleczonych małpiatek. Czyżby poszła do kościoła na ósmą, zaraz po postawieniu kropki po scenie, w której jeden pan jednej pani robi coś, na co ta udaje, że nie ma ochoty, a w rzeczywistości płonie niczym pochodnia, którą będę dziś przypalała niewiernego?
Z odmętów pamięci wydobyłam, że chyba w pierwszy dzień świąt nie ma porannej mszy, bo pasterkowicze muszą odespać… O której wczoraj skończyliśmy? Poszła na pasterkę? Zawsze mówiła o tym przez całą Wigilię, a wczoraj ani słowa. Aż tak się zmieniła? W kuchennym okienku poruszyła się zazdrostka. Nie, aż tak się nie zmieniła: koszmarne półfiraneczki dalej służyły jej do niewprawnego szpiegowania gości. Pomachałam w kierunku okienka.
– Co ty tu robisz? – Stanęła w progu w długim amarantowym szlafroku, ze swoją figurą jak krzywo zrobiona reklama pomadki, stosowanej przez różne Oksany, bo przecież ja w życiu nie pomalowałabym ust czymś tak krzykliwym!
– Może byś bzyknęła? – Westchnęłam, mając oczywiście na myśli mechanizm otwierający furtkę.
Uprzejmie bzyknęła. Ja także postanowiłam być uprzejma, inaczej niczego się nie dowiem!
– Stało się coś? Przecież są telefony! – Zachowywała się, jakbym ją nakryła na potajemnej masturbacji.
– Są sprawy nie na telefon – warknęłam, bo zawsze na jej widok mam ochotę warczeć. Ale, cholera, miałam być uprzejma, więc szybko dodałam: – Ojej, MAMUSIU, przede wszystkim chciałam cię po prostu zobaczyć!
– Dopiero mnie widziałaś. – Spojrzała na mnie podejrzliwie uprzejmie, cmoknęłyśmy powietrze, każda swoje, i weszłyśmy do środka.
– Zawsze otwierasz pół godziny? – Zdążyłam zmarznąć, ale, cholera, gdzie moja uprzejmość? – To bardzo dobrze – dodałam natychmiast – złodziej by się już znudził i zmienił obiekt pożądania.
Siłą rzeczy od jej wczorajszego coming outu i nocnej lektury pornoromansu dobierały mi się same takie słowa. Obiekt pożądania, ha!
– Więc o co chodzi? – zaprosiła mnie, jak obcego, do salonu, a nie, jak córkę, do swojskiej, domowej kuchni.
– Chciałam ci powiedzieć, że pół nocy czytałam twoją książkę i nie mogłam się oderwać, tyle w niej… eee… niewymuszonego wdzięku i… eee… rozumiem, że musiałaś ja napisać, w końcu nawet Pan Bóg mówi, że to grzech marnować talent…
Matka promieniała i nawet, czego się bałam, nie spytała, gdzie Pan Bóg w ten sposób mówi, ale po chwili były to już promienie z Czarnobyla. Wyczułam, że nie uwierzyła mi i zaczęła grać na zwłokę.
– Poczekaj, zrobię chociaż kawę…
– Pójdę z tobą…
– Nie!