Co do mnie, żadnej furii nie dostałam, niegotowa i spocona, poczułam się mała, zbędna i brzydsza niż zarodek na plakatach antyaborcyjnych.
– Posprzątajcie tu – wypowiedziałam najspokojniej z akcentem na „ajcie”, traktując oboje, jak na to zasłużyli. – Zaraz pewnie będzie matka! – rzuciłam jeszcze i powoli, byle nie pokazać, jak szybko urosła we mnie gula, odwróciłam się, by wysprzątać samą siebie.
Zaraz będę wielka, niezbędna i piękniejsza niż „blue hour”, najpiękniejsza godzina na Majorce, gdy czarowny dzień powoli zmienia się w niebiańskoniebieski, rozkoszny wieczór! Zaraz będę wielka, niezbędna i piękniejsza niż… powtarzałam sobie przez cały kwadrans w łazience, robiąc się na bóstwo w ekspresowym tempie, o co najłatwiej w nerwowej, gulowej sytuacji. Oblukana przed chwilą stylizacja à la kurewska caryca wymogła na mnie najdyskretniejszą elegancję: mój makijaż też był blue hour.
Gdy wkroczyłam do salonu, a „wkroczenie” idealnie odpowiadało celowo dystyngowanemu krokowi, okazało się, że moje łazienkowe, wielkopańskie poparskiwania: „Jeśli już przyszli, niech siedzą i czekają!”, były jednak przedwczesne. Wciąż nikogo nie było, Julka nadal stała przy drzwiach tarasu z przyklejonym do szyby nosem, a z kuchni dobiegał chichot i szczebiot; proszę, jak wesolutko sobie dalej sprzątali! Zaraz wam jednak popsuję humorki, pomyślałam, szukając w zwojach mózgowych paru słów, tnących jak wszystkie indiańskie noże do skalpowania razem wzięte. Marek z Oksaną mieli jednak więcej szczęścia niż rozumu, bo nagle Julka postukała w szybę i krzyknęła:
– Jest! Jest! Zobacz, mamo, pierwsza gwiazdka!
Julka otworzyła z impetem balkonowe drzwi wprost na mróz.
– Zamknij, kochanie! Bo się przezię… – Podbiegłam do niej, lecz zamiast zamknąć te drzwi, otworzyłam je jeszcze szerzej.
Z tym widokiem nie można się było przeziębić. Powietrze zrobiło się gorące niczym w majorkańskim sierpniu. Wręcz mnie sparzyło, gdy ujrzałam… Gwiazdka? Jaka gwiazdka? To była gwiazda, a właściwie dwie. Nie dwie, zobaczyłam trzy gwiazdy! Pierwszą była oczywiście moja matka, doktor weterynarii Krystyna Dziubak-Kalińska, w jakimś nieprawdopodobnym futrze, chyba z niewyleczonych małpiatek andaluzyjskich, jeśli takie są. Drugą – mój syn Michałek. Michałek? Raczej niemal dorosły Michał, osobliwie groźny i jakiś zwalisty, w czymś między mundurem komandora a bluzą konduktora, w każdym razie military. Trzecia z gwiazd wyglądała jak wielki, przewrócony termos, w którym matka zawsze przywoziła na Wigilię swego idealnego karpia. Teraz zmieściłaby tam całą hodowlę, bo gigatermos był wspaniałym, czerwonym bolidem i tylko czekałam, że wyskoczy zeń jeszcze nasz arcymistrz Kubica, w ramach obcego przy stole. Nie wyskoczył, za to ja wyskoczyłam z siebie, by jak najszybciej zamknąć okno, nim rozłożymy się z Julką na wszystkie grypy świata, w tym grypę ptasią i tę roznoszoną przez niewyleczone małpiatki. Trudno, bym w tej sytuacji zachowała dystyngowany krok, i obie, jak na komendę, popędziłyśmy do drzwi, w których już stał Marek, na szczęście bez Oksany; cóż za przyzwoitość, no naprawdę…
– Mamo, widziałaś to cudo? – Michaś rzucił się na mnie z bolidowym skowytem zamiast przywitania.
– Plawie jak Balbi, tylko Balbi ma lóżowe, a babcia czelwone! – krzyknęła moja zachwycona córka.
– „Prawie” nie czyni żadnej różnicy. – Westchnęłam, podprogowo nawiązując do megapopularnej reklamy piwa, bo to tak właśnie działa.
– Marek, widziałeś? – Mój dziwnie umundurowany syn wskazał ręką ścianę, za którą na ulicy stał boski samochód.
– Nie widział, bo dopiero co go odebrałam – odparła matka, stając do mnie tyłem i niemal kładąc się na mnie tymi małpiatkami, jakbym to ja, a nie Marek, była tu szatniarką. – Fajna fura? Wyciąga ponad dwie setki!
Dwie setki to chyba ja zaraz w siebie wleję, i to czystego spirytu, pomyślałam, uchylając się, i popchnęłam Marka, by zdjął z matki egzotyczny futrzak.
– I gdzie będziesz tym pruła? Z domu do kościoła i z powrotem? – kpiłam, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
– A co? Chciałabyś, bym na starość pruła i dziergała na nowo moherowe sweterki? – prychnęła rodzicielka.
Zamilkłam, choć języka mi w gębie nie brak. Naprawdę z jej ust padło niebezpieczne słowo „moher”, wypowiedziane w ironicznym tonie?! Może ktoś podmienił matkę na androida, łudząco podobnego, ale omyłkowo zaprogramowanego na kogoś innego? Michaś grał kiedyś w taką grę… Odetkało mnie dopiero, gdy zza pleców usłyszałam szczebiot Oksany.
– Pieriechałabym sia. – Westchnęła… do Marka wieszającego małpiatki! Na pewno, zauważyłam kątem oka, a kąt mam panoramiczny!
– Myślę, że przede wszystkim powinnaś się przejechać do kuchni, bo coś się chyba przypala, czujecie?
Spojrzeli na mnie jak na wariatkę; oczywiście, że nic się nie przypalało, ale cel został osiągnięty: cholerna, mizdrząca się do mojego męża krasawica zniknęła w kuchennych czeluściach, a my przechodziliśmy na salony.
– Jak mi babcia pożyczy to cudo, to chętnie cię wezmę! – krzyknął Michał w stronę Oksany. – Pojedziemy autobanem!
Odzewu nie było: jasne, chciała mieć u boku Marka, nie Michała!
– W Polsce są autostrady, nie autobany! – ryknęłam do syna niczym krwawa nauczycielka geografii, o ile na geografii uczą o polsko-niemieckich różnicach w transporcie.
– Jawohl, Mutti! – Mój syn obciągnął na sobie mundurową bluzę.
– Coś ty na siebie wło…
Nie dokończyłam, bo przekrzyczała mnie matka.
– To kiedy lecicie na tę Majorkę? – spytała, siadając nie tam, gdzie chciałam, czyli pośrodku stołu, by nie było jak od niej uciec.
– Pojutrze rano. – Zerknęłam na perfekcyjnie przygotowany stół, jedyną ostoją jakiegokolwiek porządku w tym maglu. – Ale bez Michasia, bo nie chce z nami lecieć…
– Obóz mam! – Rozsiadł się jak szwabski generał. – Zlot pod Rostockiem! Mamo, przecież chciałaś, bym więcej przebywał na świeżym powietrzu!
– Mówi się nad Roztoką – poprawiła moja matka. – Pamiętasz, kochanie? – to „kochanie” było jakimś cudem do mnie! – Tatuś ci czytał Rogasia z doliny Roztoki, bardzo to lubiłaś…
Ojca wspomniała chyba pierwszy raz od prawie roku, od pogrzebu! Żadnego Rogasia jakoś sobie nie przypominałam, a Roztokę obśmiał sam Michaś.
– Babciu, Rostock, takie niemieckie miasto! – zarechotał. – „Alternative für Deutschland”! – zakrzyknął, a ja zamarłam… Nie, na szczęście nie podniósł łapy w wiadomo jakim pozdrowieniu.
– Z kim ty właściwie tam jedziesz? Co to za obóz… – usiłowałam się dowiedzieć.
– Das ist streng Geheim, ściśle tajne, ale spoko, patriotyczny!
– I co ty w ogóle masz na sobie?
– Super, nie? Kumplowi udało się skądś zajumać…
Rozpaczliwie grzebałam w głowie, w szufladzie z naklejką „być na bieżąco”… zajumać, zajumać… czy to nie znaczy zapieprzyć, znaczy, no, ukraść? Ale to nie był dobry moment, bo matka już zajumała mi przestrzeń.
– Czyli pokój Michasia na Majorce będzie wolny? – ucieszyła się. – Może bym wpadła z kole… z koleżanką…
– A co, ten twój bolid umie latać? – Nie zdążyłam ugryźć się w język. – Właściwie, skoro Pan Samochodzik miał gruchota, który pływał… –