A może mówił do niej „ptaszku”? – wyrwało mi się z innej bajki.
– Co? – Marek grzebał w jakiejś aplikacji.
– Nic – westchnęłam. – Szkoda, że to nie Święto Dziękczynienia! Rąbnęłoby się na stół wielkiego indyka i po krzyku!
– Chcesz podać indyka? W Wigilię?!
No i właśnie taka z nim rozmowa…
– Nie chodzi o to, co chcę podać, tylko o to, co mogę! Indyk jest na jutro, a na dziś… – Z pasją otwierałam szafkę po szafce, a nawet lodówkę, w poszukiwaniu straconego czasu chyba.
– Przecież zrobiłaś zakupy…
– I nie kupiłam najważniejszego! – Denerwował mnie, mądrala.
– Czego? – Wciąż nie podnosił głowy.
– Kilku małych, jednoosobowych stoliczków! – wycedziłam.
Podniósł łeb i nawet, zdaje się, oprzytomniał.
– Stoliczków?
– A tak, bo jaki sens ma jeden wspólny stół, skoro każdy je co innego? Siądźmy sobie, każde przy osobnym stoliczku, jak w kawiarni dla mizantropów, i już! Uczciwiej będzie i prawdziwiej, w Wigilię się nie kłamie!
– Może jednak za długo spałaś? – Marek uśmiechnął się krzywo, powracając do smartfona.
– W ogóle nie muszę spać, by wiedzieć, że ty bezglutenowo, Michaś nie je ryb, matka kalorii, a Julka tylko makaron! À propos… gdzie ona jest?
– Poszły z Oksaną na spacer. – Jeszcze raz, o dziwo, podniósł głowę. – A ty lepsza? Nie jesz mięsa…
– I właśnie dlatego wspólnie możemy tylko się napić wody, i to niegazowanej! – Wzruszyłam ramionami.
– Akurat znalazłem kapitalną, nową wodę spod wulkanów na wyspach Fidżi – ucieszył się. – Alkaliczna, dziewięć koma dwa PH, odkwasza organizm, jednocześnie wzbogacając o…
Nie zamierzałam go słuchać. Powyżej dziurek od nosa mam jego żywieniowych obsesji i dbania o formę! Gdybym choć w jednej dziesiątej tak się pilnowała jak mój mąż, mogłabym się wczoraj w sklepie rozebrać przed moim nowym trenerem. Od razu, natychmiast, do naga i nie bacząc na wezwaną przez kierownictwo policję!
– …więc idę. – Marek wstał z krzesełka.
– Dokąd? – Wciąż wgapiałam się w otwarte szafki i lodówkę, jakby ta Wigilia miała się zrobić sama. – Na Fidżi po wodę?
– Bliżej, do Rossmanna. – Już był w drzwiach.
– A co? Sprzedają tam choinki? Bo jakoś jej nie widzę…
– Choinka? – żachnął się, znał ten mój ton. – No tak, niezbędna, zapomniałem… Kupię ten płyn do kąpieli, a potem pójdę na jakiś placyk…
– Płyn do kąpieli? – zdziwiłam się.
– Oksana prosiła, a skoro muszę iść po choinkę…
Proszę, jak ładnie obrócił wigilijnego kota ogonem! Przed chwilą nie wybierał się po żadną choinkę! Czułam, że robię się zła. Wszystko w proszku, a on najuprzejmiej udaje się po płyn do kąpieli dla opiekunki do dziecka!
– Przecież w jej łazience jest tylko prysznic! Pije ten płyn, czy co?! – usiłowałam żartować. – I nie uważasz, że Oksanka zaczyna nas trochę terroryzować?
Już go nie było… Mechanicznie wyjmując z szafek, co potrzeba do przygotowania kolacji, myślałam o skutkach za dobrego serca. Sposób, w jaki traktowaliśmy Oksanę, był dokładnym przeciwieństwem tego, co przypadkowo podsłuchałam kiedyś na osiedlowym placu zabaw w pewną pamiętną sobotę, gdy Julka wyjątkowo zgodziła się na spacer ze mną ubraną w dres, bo na co dzień chadza tam z elegancką Oksaną. Trzy dziewczyny: Polka i dwie Rosjanki, Ukrainki lub Białorusinki, czort znajet, lecz pewnie dlatego rozmawiały po polsku z ruskim akcentem, by zrozumiała ta trzecia. Opowiadały sobie o traktowaniu ich przez ich pracodawców, a naszych sąsiadów. Jakaś babcia w czterdziestostopniowym upale podała ukochanym wnuczętom po szklance soku, ale umierającej z pragnienia „Ruskiej”, wziętej do sprzątania, już nie zauważyła. „Ja noszę swoje picie i kanapki – wtrąciła się druga – ale gdy kiedyś, po odkurzaniu, stanęłam z butelką i bułką, pani domu przypomniała mi, że nie przyszłam do restauracji”…
Słuchałam tych biednych dziewczyn z obrzydzeniem: zapomniał wół, jak cielęciem był? Czy razem z jakim takim dobrobytem dostaje się w pakiecie pigułkę zapomnienia? Całkiem niedawno, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, same byłyśmy Rosjankami, Ukrainkami czy Białorusinkami w Niemczech, Austrii, Szwecji, wszędzie!
To wtedy, na tej głupiej ławce, poprzysięgłam sobie uroczyście, że nigdy się tak nie zachowam, i równie zawstydzony Marek przyznał mi rację. Lecz żeby teraz biec, i to w Wigilię, po płyn do kąpieli dla Oksany?! Rozumiem, gdyby to był syrop na kaszel, by nas wszystkich nie pozarażała tuż przed wyjazdem na Majorkę, lub płyn przeciw wszawicy, by nas, no, wiadomo co, choć niby gdzie taka elegantka miałaby złapać wszy, ale płyn do kąpieli?!
Nie wiedziałam, w co mam włożyć ręce. I w sumie niezbyt wiedziałam, w co je wkładam, doświadczenie to jednak rzecz bezcenna. Ileż Wigilii już przygotowywałam! No tak, jedną, dziesięć lat temu na Majorce, i nikt w rodzinie jakoś jej chętnie nie wspomina, z tym, że każdy z innego powodu. Tak jak i wtedy, dzisiejsza grzybowa już gotowała się sama i barszczyk czerwony też raczej sam. Kartoniki, z których przelałam zupki do garnków, złożyłam w kosteczkę i schowałam na dnie śmietnika. Do grzybowej chlusnę koniaku, do barszczu czerwonego wina i nikt się nie zorientuje, że kupne. Kluski z makiem to na osobny stoliczek dla Julki, wielbicielki wszelkich klusek, też nie problem, bo najbardziej lubi je jako makaron z keczupem. Jednak pierogi już nie chciały się zrobić same, bo najgorzej, gdy czegoś nie ma na miejscu, a w rogu szuflady, gdzie zawsze była, foremki do sklejania pierogów nie było za cholerę. Może ktoś wyniósł na Halloween, w końcu to wygląda jak szczęka Indianina, bo z czerwonego plastiku, wyrwana mu z gęby w chwili, gdy próbował cię oskalpować. A może raczej jak kawałek zombie, w końcu Halloween to nie western z Indianami… W każdym razie właśnie zabrałam się za klejenie ręczne, dość skonfundowana. No, jak byście się czuli, pisząc maila ręcznie, co?
Tak właśnie się czułam, gdy do domu wróciły łaskawie obie damy. Damy, bo jak inaczej nazwać Julkę w granatowym świątecznym płaszczyku, z torebeczką w cenie samochodu, którą Marek jej nabył drogą kupna w pijanotatusiowym widzie? Co powiedzieć o Oksanie, przepraszam, pani Oksanie, pani, kurwa, baronowej Oksanie w eleganckiej kurtce z syberyjskich lisów, o jej wysokości Wielkiej Księżnej Oksanie na obcasach długości opakowania spaghetti? Zazgrzytałam zębami, cholerny pierożek rozleciał mi się w ręku. Jedyną prawdziwą podkuchenną byłam teraz ja!
– Mamusiu, nie masz pojęcia, jak ślicznie jest na placyku, ile światełek, jak kololowo!
Oksana fachowo zdejmowała jej płaszczyk i buty, ale i tak uważałam, że za dobrze jej się powodzi, a już z pewnością dziś. Gdy Julka pobiegła do swego pokoju, baronowa O. też próbowała dać drapaka. Ale nie ze mną te numery, nie w tej chwili.
– Oksana? – Pac! Na podłogę pacnął mi drugi, cholernie, ręcznie wydziergany pierożek. – Zdaje się, że będę potrzebowała twojej pomocy… – orzekłam dyplomatycznie całkiem niedyplomatycznym, jednak zdecydowanie za ostrym tonem.
– Ale ja… – Grzecznie stanęła w kuchni.
– Chyba nie zamierzałaś się teraz kąpać? – zaćwierkałam.
– Kąpać? Ależ skąd, ja tylko… – Rozejrzała się po