Ucieszy się, bo twierdzi, że nigdzie tak dobrze nie wypoczywa jak tam. Odkąd pamiętam, co roku wracała z sanatorium jakby szczęśliwsza, młodsza, jaśniejsza…
Mnie musi wystarczyć wanna i świąteczne golenie nóg, użalałam się nad sobą, trochę jednak niesłusznie, bo przecież miałam w niedalekiej perspektywie wyjazd niejako do siebie, do mojego majorkańskiego domu. Lecz teraz byłam wykończona, a państwo siedziało sobie w najlepsze w salonie, wielkie państwo, z którego pani Oksana myśli, że Majorka to wyspa orientalna, jak zapach jej ulubionego płynu do kąpieli. I o co jej chodziło, skoro jest jeszcze prawie cała butelka?
Wlałam trochę tego płynu do burej wiślanej wody. Otuliło mnie cudowne ciepło migdałowej piany, która mózg cudownie zmienia w marcepan… Karpie, Oksana, Karol S., Panna Nikt i sto pięćdziesiąt ton spłynęły ze mnie szybciutko w kierunku kanalizacji. Zakupy też niech sobie popłyną, najwyżej zjemy na Wigilię bezglutenową pizzę. Bye, bye, upiory ostatnich godzin! Teraz ja. I jestem tego warta! Będę cieszyć się każdą moją własną, osobistą hygge-chwilą!
Rozerwałam celofan „Superformy”, więc kieszonkowo wydana książeczka omal nie wpadła do wody. Cóż tam piszą na okładce? Bestseller jesieni? Nie słyszałam, nie mam czasu nawet na czytanie maili od straży miejskiej… Na połowę strony wywalony cytat z Teletygodnia, który u nas czyta tylko Oksana, i to od deski do deski: „Nektar młodości dla bardzo dojrzałych kobiet zgrabnie wpisuje się w modny nurt powieści erotycznych”.
Olaboga! To nie o masażu ten Dotyk masażysty niejakiej Kaliny Chwost? Chwost, nie słyszałam. Zdjęcia autorki brak. Czyżby była facetem? Bezrobotnym intelektualistą, zarabiającym pokątnie na chlebek, a może nawet gejem? Nikt tak nie rozumie kobiet jak geje, mówi się często, choć akurat mego brata Piotrusia to się na pewno nie tyczy. Gej trzystuprocentowy, a rozumie mnie, jakbym mówiła do niego po chińsku. Tak czy owak ktoś trafił w target, bo „dwieście tysięcy czytelniczek nie może się mylić”. Czyżby?
Otworzyłam losowo na stronie trzysta czterdziestej piątej.
Teresa zawsze umawiała się na masaż jako ostatnia w grafiku Mariusza. Pragnęła być ostatnią kobietą na łóżku do masażu, ale za to pierwszą w niebiańskim łożu ich miłości, usłanym kwitnącymi pąkami magnolii w srebrnym świetle księżyca w pełni. Będzie się dziś w nocy na nim wić, zmysłowo jak wąż na meksykańskiej skale, i mruczeć jak drapieżny kociaczek łaszący się do swojego pana. Mrrr… Mrrrr…
Klasa tej prozy, godna Antynobla, zatkała mnie! Ominęłam długi opis potencjalnych kocich godów w pąkach czy pękach magnolii i czytałam dalej od następnej strony.
Teresa nigdy przedtem nie przeżyła tylu orgazmów, spazmów i jęków rozkoszy, co w jego szerokich, barczystych ramionach. Mariusz był smagły jak Cygan spod tężni, męski i przystojny jak aktor z amerykańskiego serialu. Tak bardzo rozbudził w niej drzemiącą chuć, że po obiedzie odwiedziła studio fryzur intymnych, gdzie jednak odradzono jej wariant brazylijski, polecając klasyczne francuskie bikini jako bardziej twarzowe w jej wieku. Rozpromieniła się, to słysząc, bo pomyślała o twarzy Mariusza, którego język tańczył w niej od połowy turnusu niczym baletmistrz z Teatru Bolszoj.
Matkobosko! Przecież bohaterka jest emerytką! Oczywiście, sama przeglądałam w jakiejś gazecie reportaż o seksie w wieku starszym, że zawsze istniał, a teraz tylko przełamuje się medialne tabu, ale ten świńsko-słodki styl był jednak obrzydliwy!
W momencie, w którym zobaczyła Mariusza, jej ciało zadecydowało za nią. To ono, odczuwszy zew zagotowanej krwi, podszepnęło: „Tereso, tobie też się coś od życia należy, w tobie krew wciąż gorąca, a to, co czujesz, to najczystsze pożądanie, najprawdziwsza dzika żądza rasowego kociaka”. Musiała ciału przyznać rację. Tak, chciała go całą sobą!
„Zew zagotowanej krwi”! Mogłam, za przeproszeniem, rzygnąć w migdałową pianę albo się roześmiać. Wybrałam to drugie.
– Przyniosłem zakupy! Co tak chichoczesz? – usłyszałam za drzwiami odprężony już głos Marka.
– Czytam Ulissesa! – zaćwierkałam.
– Konkurs piosenki wygrał Wasyl – poinformował mnie, zadowolony.
Wasyl! Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że Marek ostatnio głupiał, choć wciąż potrafił wytłumaczyć ten nagły spadek intelektualnego poziomu przepracowaniem i wiekiem. Cholera! A może głupota jest zaraźliwa? Czy Oksana – Kapłanka Mądrości – była dla niego odpowiednim towarzystwem? Śniadania też jedli razem, bo ja wstawałam ciut później… Nie zamierzałam się wywyższać, Oksana miała swój rozum i wdzięk, nie powiem, i nie każdy musi być Einsteinem, ojej, sama też nie jestem, po prostu wciąż gdzieś podprogowo tkwił mi w głowie obrazek sprzed godziny, z nimi, siedzącymi w tych szlafroczkach jakoś tak za blisko… Lecz jeśli zgłupieję do imentu, to nie przez Oksanę, a przez lekturę Dotyku masażysty!
Przede wszystkim postanowiłam jednak, że pomysł, by dać to matce, był najgorszy z możliwych. Może dam Oksanie, żeby znalazła sobie masażystę i przestała kokietować wszystkich, łącznie z moim homoseksualnym bratem, a nawet… mężem? Bo o czym on sobie mógł myśleć, zerkając na to ciałko w za kusym szlafroczku? Nie, nie zamierzałam rozwijać tematu i psuć sobie znów humoru. Hygge, zapomniałaś? I niczym masochistka zajrzałam na jeszcze jedną, otwartą na ślepo stronę. Przynajmniej się pośmieję!
Teresa nie gustowała w dojrzałej męskości. Wolała ciała młode i umięśnione, prącia sprężyste i niezawodne, a jądra zawieszone wysoko. Lubiła młode wilczki. Od lat co roku jeździła do wód „ładować akumulatory”, jak dla niepoznaki nazywała swoje pozamałżeńskie przygody. Czasami, gdy chciała poczuć się bardzo niegrzeczną dziewczynką, krzyczała podniecona podczas stosunku.
– Ładuj, no ładuj w ten mój akumulator! – A prężyła się przy tym jak najbardziej rasowa, perska kocica na gorącym, blaszanym bębenku.
– Kiedy, ptaszynko, wrócisz do domu? – dopytywał w międzyczasie przez telefon stęskniony mąż, dzwoniąc do niej z Warszawy.
– Jak tylko naładuję akumulatory do pełna – szczebiotała, już spełniona i ociekająca sokami miłości po odmłodzonych kąpielami w solance udach.
„Ptaszynko”? Śmieszne, podobno w czasach narzeczeństwa mój ojciec zwracał się do matki, wtedy jeszcze z domu Dziubak, pieszczotliwie „moja ptaszynko”. A może „ptaszku”? Jakoś tak…
W OPARACH WIGILII
I znowu mój organizm przechytrzył technikę, pomyślałam, otwierając oczy, bo intuicja podpowiadała mi, że spałam ciut dłużej, niż to planowałam. Ile dłużej, przekonałam się po całkowitym dobudzeniu, znalezieniu okularów i odczytaniu godziny na zegarku. Dochodziło południe, a budzik ukryty w moim telefonie nastawiłam wczoraj na ósmą trzydzieści. Trzy godziny sennego poślizgu? Niewiarygodne! A jeśli tak już po prostu mają „późne czterdziestki”, te czterdzieści pięć plus, te nieszczęsne „zbliżające się pięćdziesiątki”, do jakich oczywiście nie zamierzam się zaliczać? Jeśli już zawsze będę musiała spać trzy godziny dłużej, bez względu na to, o której się położę?
Zza okna wydarły się jakieś zimowe ptaki. Spojrzałam na okładkę Dotyku masażysty, leżącego na nocnym stoliczku. Jak on mówił do tej Teresy? „Ptaszynko”? „Ptaszku”? Zupełnie jak mój ojciec do matki, przypomniałam sobie i nawet bym się roześmiała, gdybym nie usłyszała zza okna wyraźnie:
– Wi-gi-lia! Wi-gi-lia! – krakała jakaś cholerna wrona. – A ty w du-pie! W du-pie!
Poderwałam się z łóżka. Marka już oczywiście przy mnie nie było, tak jak nie było go, gdy się kładłam. Czy w ogóle przy mnie spał? Po diabła mi te jedwabne fatałaszki, w które odziewam się noc w noc, jakbym sama była