w areszcie warunki. Pierwszą sprawą była jakość kawy: pod koniec trzeciego dnia jego pobytu w areszcie wszyscy – osadzeni, strażnicy i gliniarze – pili Standard Coffee z Nowego Orleanu. Florry dostarczała ją w dwuipółkilogramowych paczkach i podczas drugiej wizyty zapytała szeryfa Gridleya, co piją kolorowi więźniowie. Odparł, że w ogóle nie podaje im się kawy, co bardzo ją rozsierdziło i w długiej tyradzie zagroziła, że jeśli kawa nie będzie podawana wszystkim, przestanie ją przywozić.
W domu zapędziła do roboty Mariettę i Ninevę, które zaczęły na całego piec i gotować. Prawie codziennie przywoziła do aresztu ciasta, placki, ciasteczka i chleb kukurydziany, a także gary z wołowym i sarnim gulaszem, pastewną kapustą, czerwoną fasolą, grochem i ryżem. Jakość więziennego menu z dnia na dzień zasadniczo się poprawiła, i to dla wszystkich więźniów. Większość z nich jadła teraz lepiej niż na wolności. Kiedy Amos zarżnął tłustego wieprza, całe więzienie objadało się wędzonymi żeberkami. Nix Gridley i jego podwładni też sobie nie odmawiali i dzięki temu zaoszczędzili parę dolców na lunchach. Szeryf nigdy jeszcze nie trzymał pod kluczem plantatora ze sporym areałem ziemi, która dostarczała żywności, oraz kucharkami, które ją przyrządzały.
Po pierwszym tygodniu Pete przekonał Gridleya, by powierzył mu funkcję kalifaktora, co oznaczało, że jego cela była otwarta w ciągu dnia i mógł przemieszczać się po całym areszcie, pod warunkiem, że nie opuści budynku. Szeryf bał się trochę plotek, że Pete jest w jakiś szczególny sposób traktowany, i z początku ten pomysł niezbyt mu się podobał. Ale każde szanujące się więzienie miało co najmniej jednego kalifaktora, a u Gridleya nie było w tym momencie żadnego. Ostatni, Homer Galax, pełnił gorliwie tę funkcję przez sześć lat i zostały mu jeszcze trzy, z wyroku za napad z bronią w ręku, kiedy uciekł z pewną wdową, podobno majętną. Od tego czasu nikt ich nie widział, a Gridley nie miał czasu, ochoty ani energii, by ich szukać.
Zgodnie z kolejną zasadą – jak się okazało, również nie do końca przestrzeganą – kalifaktor powinien najpierw zostać skazany przez sąd i odsiadywać wyrok w więzieniu hrabstwa, a nie w stanowym. Gridley też ją zignorował i Pete został kalifaktorem. Będąc nim, podawał o wiele lepsze posiłki czterem innym białym więźniom, a także sześciu czy siedmiu czarnym w tylnej części aresztu. Ponieważ wszyscy dość szybko się dowiedzieli, komu zawdzięczają lepsze wyżywienie, nowy kalifaktor zyskał sporą popularność. Zorganizował ekipy, które sprzątały areszt, i zapłacił hydraulikowi za modernizację obu łazienek. Wynalazł tani system wentylacji, żeby oczyścić powietrze z papierosowego dymu, i wszystkim, nawet palaczom, łatwiej się teraz oddychało. Razem z jednym z czarnych więźniów naprawił piec i nocą w celach było prawie ciepło. Spał twardym snem, często ucinał sobie drzemki, regularnie ćwiczył i zachęcał do tego nowych znajomych. Kiedy dopadała go nuda, czytał powieści, pochłaniając je tak szybko, że Florry prawie nie nadążała ich dowozić. W swojej małej celi nie miał półki, więc te przeczytane zabierała z powrotem do jego gabinetu, w którym były tysiące książek. Czytał również sterty gazet i czasopism, które mu dostarczała.
Proponował, że pożyczy je innym, ale spotkało się to z niewielkim zainteresowaniem. Podejrzewał, że jego współwięźniowie są całkowicie lub częściowo niepiśmienni. Dla zabicia czasu grywał również w pokera z Leonem Colliverem, bimbrownikiem z celi po drugiej stronie korytarza. Leon nie był szczególnie inteligentny, ale diabelnie dobrze grał w karty i Pete, który w wojsku opanował do perfekcji wszystkie gry karciane, musiał się nieźle napocić, żeby nie przegrać. Najbardziej lubił cribbage’a i Florry przywiozła mu do więzienia planszę do tej gry. Leon nigdy o niej nie słyszał, ale bez trudu przyswoił sobie zasady i po godzinie ograł Pete’a na pięć centów. Za wygraną partię dostawało się jednego. Można było wystawiać weksle, choć nikt tak naprawdę nie spodziewał się ich zrealizować.
Późnym popołudniem, gdy wszystkie codzienne prace były już wykonane i w więzieniu robiło się całkiem znośnie, Pete otwierał celę Leona i obaj wystawiali swoje rozklekotane krzesła na korytarz, całkowicie go blokując. Kładli planszę do cribbage’a na trzymanym w celi Pete’a kawałku dykty, opierali go na drewnianej beczce po gwoździach i zaczynali grać. Leon zdołał przemycić do aresztu piersiówkę kukurydzianej whiskey, pędzonej oczywiście przez jego rodzinę, ale z początku Pete raczej nie był nią zainteresowany. Później jednak, gdy mijały kolejne dni i zdał sobie sprawę, że albo zostanie stracony, albo do końca życia będzie gnił za kratkami, stwierdził, że nie ma się co ograniczać. W trakcie zaciętej partii Leon nagle zerkał w jedną i drugą stronę korytarza, wyjmował z kieszeni spodni piersiówkę, pociągał łyk i przekazywał ją Pete’owi. Ten rozglądał się, wypijał trochę i oddawał piersiówkę. Nie byli samolubni: bimbru było po prostu za mało dla wszystkich. Poza tym w każdym areszcie był jakiś kapuś, a szeryfowi Gridleyowi z pewnością nie spodobałoby się picie alkoholu.
Kiedy siedzieli pewnego razu między celami, całkowicie pochłonięci grą, drzwi się otworzyły i w wąskim korytarzu pojawił się Gridley. Trzymał jakieś papiery.
– Dobry wieczór – powiedział i obaj skinęli grzecznie głowami. Szeryf podał papiery Pete’owi. – Dzisiaj zebrała się wielka ława przysięgłych i to jest twój akt oskarżenia. Zabójstwo pierwszego stopnia.
Pete wyprostował się i wziął od niego papiery.
– Należało się chyba tego spodziewać – odparł.
– Sprawa była raczej oczywista. Proces ma się zacząć szóstego stycznia.
– Nie mogli go wyznaczyć wcześniej?
– Będziesz musiał o tym pogadać ze swoim adwokatem – mruknął Gridley, po czym odwrócił się i wyszedł.
Rozdział 9
Miesiąc po śmierci męża Jackie Bell przeprowadziła się wraz z trojgiem dzieci do domu swoich rodziców w Rome, w Georgii. Zabrała ze sobą kilka nienależących do plebanii skromnych mebli, piękne wspomnienia ze spędzonych w Clanton pięciu lat i ujmujące słowa pożegnania ze strony wspólnoty, która wspierała ją i dzieci. A poza tym zabrała ze sobą męża. W zamęcie, jaki nastąpił po jego zamordowaniu, zgodziła się go pochować w Clanton, bo było to prostsze. Oboje jednak nie pochodzili z Missisipi, nie mieli tu krewnych i prawdziwych korzeni, a Jackie chciała wracać do domu. Dlaczego miałaby go zostawiać? Stałym elementem jej dnia była teraz jazda na cmentarz, gdzie kładła kwiaty na jego grobie i długo płakała. Rytuał ten miała zamiar kontynuować już zawsze, a nie mogłaby tego robić w Georgii. Jej mąż również pochodził z Rome i kazała go tam ponownie pochować, na małym cmentarzu za kościołem metodystów.
Wzięli ślub, gdy Dexter studiował w seminarium w Atlancie, a po jego ukończeniu, kiedy powołano go na stanowisko młodszego pastora w parafii na Florydzie, zaczęła się ich nomadyczna podróż przez Południe. W jej trakcie urodziło się im troje dzieci, każde w innym miejscu, i w końcu, na kilka miesięcy przed Pearl Harbor, osiedli w Clanton.
Jackie kochała to miasteczko do dnia, w którym zginął Dexter, lecz niedługo po pogrzebie zrozumiała, że nie może tam zostać. Niebawem będzie powołany nowy pastor i jego rodzina musi gdzieś zamieszkać. Kościół zaproponował jej łaskawie bezpłatne roczne zakwaterowanie, ale odmówiła. Kolejnym powodem, w gruncie rzeczy najważniejszym, było to, jak cierpiały jej dzieci. Uwielbiały ojca i nie mogły pogodzić się z jego brakiem. W takim małym miasteczku widziano by w nich już zawsze dzieci człowieka, który został zastrzelony w tajemniczych okolicznościach. Żeby je chronić, przeniosła się do miasta, które znały wcześniej jedynie jako miejsce zamieszkania dziadków.
Kiedy znalazła się już w Rome, a dzieci wróciły do szkolnej rutyny, zdała sobie sprawę, jak bardzo prowizoryczny jest to układ. Dom jej rodziców był skromny, z całą pewnością za mały na trójkę dzieci. Po odebraniu dziesięciu