Czy przy aptece nadal stoi budka telefoniczna? – zapytał Joel, zwracając się do tego, który stał bliżej.
– Stoi.
– Może mnie pan tam zawieźć?
– Niech pan wsiada.
W centrum było sporo ludzi robiących późne sobotnie zakupy. Nawet podczas zbiorów farmerzy i robotnicy rolni doprowadzali się po lunchu do porządku i ruszali do miasta. W sklepach i na chodnikach kłębiły się tłumy, w kinie Atrium wyświetlali Blue Skies z Bingiem Crosbym i kolejka do kasy zakręcała aż za róg ulicy. Na trawniku przed sądem grał zespół country. Joel, który wolał nie rzucać się w oczy, poprosił kierowcę, by zaparkował w bocznej uliczce. Budka telefoniczna przy aptece Gainwrighta była zajęta. Joel stanął przy niej; unikając kontaktu wzrokowego z przechodzącymi ludźmi, przestępował z nogi na nogę, by ponaglić korzystającą z telefonu młodą dziewczynę. Kiedy wreszcie znalazł się w środku, wrzucił monetę i zadzwonił do ciotki. Odebrała po kilku dzwonkach.
– To ja, ciociu Florry – powiedział krótko, zakładając, że na pewno ktoś ich podsłuchuje. – Będę za dwadzieścia minut.
– Co? Kto mówi?
– Twój ulubiony bratanek. Pa.
Ponieważ miała tylko jednego bratanka, był pewien, że zrozumie wiadomość. Niezapowiedziana wizyta mogła się dla niej okazać zbyt wielkim szokiem. Poza tym umierał z głodu i liczył, że skoro ją uprzedził, da mu coś ciepłego do jedzenia. Wsiadł z powrotem do taksówki i poprosił kierowcę, żeby przejechał powoli obok kościoła metodystów. Skręcając z zatłoczonego placu, minęli salę bilardową Cal’s Game Room, w której podawano warzone pokątnie piwo, a na zapleczu grano w kości. Jako nastolatek Joel, podobnie jak inni dobrze wychowani młodzi ludzie, został surowo ostrzeżony przez ojca, by trzymał się od tego miejsca z daleka. Lokal cieszył się złą sławą i w weekendy dochodziło tam często do chuligańskich wybryków i bójek. Ponieważ miał smak zakazanego owocu, Joela w szkolnych latach zawsze kusiło, by tam się zakraść. Jego koledzy przechwalali się, że tam byli, opowiadali nawet o dziewczynach na piętrze. Teraz, po trzech latach spędzonych na uczelni w dużym mieście, dziwił się, że mogła go kiedyś pociągać taka speluna. Znał eleganckie bary w Nashville i wszystkie przyjemności, jakie oferowały. Nie wyobrażał sobie, by mógł kiedykolwiek wrócić do Clanton, miasta, w którym alkohol i piwo były – jak większość innych rzeczy – zakazane.
W kościele metodystów paliły się światła.
– Pan stąd? – zapytał kierowca, kiedy go mijali.
– Niezupełnie – odparł Joel.
– Nie słyszał pan sensacji tygodnia, o zabitym pastorze?
– Owszem, coś czytałem. Dziwna historia.
– Zastrzelił go dokładnie tutaj. – Kierowca wskazał parafię za kościołem. – Dziś po południu go pochowali. Zamknęli zabójcę w celi, ale nie puszcza pary z gęby.
Joel nic na to nie odpowiedział: nie chciał kontynuować rozmowy, której sam nie zaczął. Spoglądając na kościół, z drżeniem serca przypomniał sobie niedzielne ranki, kiedy on i Stella wkładali najlepsze ubrania i wchodzili tam, prowadzeni za rękę przez wystrojonych tak samo jak oni rodziców. Już jako mały chłopak wiedział, że garnitury ojca i sukienki matki są bardziej eleganckie niż innych metodystów, a ich samochody zawsze nowsze, i że mówiło się, iż on i Stella skończą studia, a nie tylko szkołę średnią. Zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy już jako dziecko, ale ponieważ był Banningiem, nauczono go również pokory i cnoty trzymania języka za zębami.
Ochrzczono go w tym kościele, gdy miał dziesięć lat, a Stellę, kiedy miała dziewięć. Rodzina regularnie uczestniczyła w cotygodniowych nabożeństwach, jesiennych i wiosennych piknikach religijnych, składkowych przyjęciach na świeżym powietrzu, pogrzebach, weselach i niezliczonych innych imprezach towarzyskich, ponieważ kościół był dla nich i dla wielu innych mieszkańców miasta ośrodkiem życia społecznego. Joel pamiętał wszystkich pastorów, którzy przychodzili i odchodzili. Pastor Wardall pochował jego dziadka Jacoba Banninga. Ron Cooper ochrzcił Joela, a jego syn był najlepszym kolegą Joela w czwartej klasie. I tak dalej, i tak dalej. Pastorowie przychodzili i odchodzili, aż w końcu tuż przed wojną przyjechał tu Dexter Bell.
Najwyraźniej zasiedział się zbyt długo.
– Niech pan jedzie drogą numer osiemnaście – powiedział Joel do taksówkarza. – Pokażę panu, gdzie się zatrzymać.
– Ale dokąd jedziemy? – zapytał kierowca. – Zawsze lubię wiedzieć, dokąd jadę.
– Za miasto, w stronę farmy Banningów.
– Jest pan z ich rodziny?
Nie ma nic gorszego od wścibskiego taksówkarza. Joel zignorował go; patrzył przez tylną szybę na kościół tak długo, aż ten zniknął mu z oczu. Lubił Dextera Bella, choć w wieku dwunastu, trzynastu lat zaczął kwestionować jego surowe kazania. To pastor Bell siedział z jego rodziną w ten straszny wieczór, gdy dotarła do nich wiadomość, że porucznik Pete Banning zaginął i najprawdopodobniej stracił życie na Filipinach. W tym mrocznym okresie to pastor zarządzał żałobą – posyłając do nich z niekończącymi się zapasami wiktuałów starsze panie z parafii, organizując modlitewne czuwanie w kościele, przeganiając gości z domu, gdy potrzebna była chwila spokoju, doradzając ich rodzinie prawie codziennie. Tak naprawdę chcieli spędzić trochę czasu tylko z matką, ale wielebny bez przerwy gdzieś się pałętał. Często przyjeżdżał z żoną, ale bywał też u nich sam. Kiedy Joel dorósł, Jackie Bell sprawiała na nim wrażenie wycofanej i zimnej; Stella też jej nie lubiła.
Joel zamknął oczy i pokręcił głową. To nie mogło być chyba prawdą? Czy ojciec rzeczywiście zamordował Dextera Bella i siedział teraz w więzieniu?
Pola bawełny zaczynały się tuż za miastem i w świetle księżyca w pełni widać było wyraźnie, gdzie została zebrana. Choć Joel nie miał zamiaru iść w ślady przodków i zostać plantatorem, codziennie sprawdzał w „The Nashville Tennessean” ceny bawełny na giełdzie w Memphis. Były cholernie ważne. Któregoś dnia plantacja będzie należała do niego i Stelli i wyniki corocznych zbiorów staną się dla nich kluczowe.
– Będziemy mieli w tym roku ładne zbiory – orzekł kierowca.
– Tak słyszałem. Jeszcze jakieś półtora kilometra – mruknął Joel. – Wysiądę przy Pace Road – dodał po kilku chwilach.
– W środku pustkowia?
– Zgadza się.
Taksówka zwolniła, skręciła w żwirowaną drogę i stanęła.
– Należy się dolar – powiedział kierowca.
Joel dał mu cztery dwudziestopięciocentówki, podziękował, wziął swój marynarski worek i wysiadł. Kiedy taksówka zawróciła do miasta, pokonał pieszo kilkaset metrów do podjazdu przed swoim domem rodzinnym.
Dom, pogrążony w mroku, nie był zamknięty na klucz. Przechodząc przez kolejne pokoje, Joel zdał sobie sprawę, że ich posokowiec, Mack, musi być u Ninevy albo u Florry. Gdyby był w pobliżu, na pewno by zaszczekał, słysząc, jak Joel idzie żwirowanym podjazdem. Kiedyś, wcale nie tak dawno temu, w domu słychać byłoby muzykę z radia, głosy rodziców, może nawet zaproszonych na kolację gości. Teraz oboje siedzieli pod kluczem: matka w stanowym szpitalu psychiatrycznym, ojciec w miejscowym areszcie. W środku było ciemno i cicho jak w grobie. W powietrzu unosiła się woń stęchłego tytoniu.
Joel wyszedł na zewnątrz kuchennymi drzwiami, ominął szerokim łukiem mały domek Ninevy i Amosa i odnalazł ścieżkę, która zaczynała się za stodołami i szopą z maszynami rolniczymi. To była jego ziemia