Max Czornyj

Zjawa


Скачать книгу

w dłoni polaroid. Aparat robił kolorowe fotografie, które niemal natychmiast można było zobaczyć. Cud techniki sprzed czterech dekad. Marzenie całego pokolenia i symbol luksusu. Teraz był jedynie śmieszną zabawką.

      Ale jakże praktyczną.

      Podniósł się i odłożył polaroid na bok biurka. Otworzył szufladę. Wyciągnął z niej czerwoną bibułę, którą po chwili starannie okręcił klosz lampy.

      Pomieszczenie wypełniło rubinowe światło. Kontury przedmiotów wydawały się w nim mniej ostre, a cień przesuwający po ścianie – niepokojący.

      Uśmiechnął się. Był dumny z pośpiesznie zaaranżowanej ciemni fotograficznej. Nie kosztowało go to zbyt wiele wysiłku.

      Podszedł do kuwety i wyjął z kieszeni kliszę fotograficzną. Szybko przyklęknął, jego kolana trzasnęły. Obrócił się w stronę lampki, po czym zaczął przeglądać kolejne slajdy. Stare zdjęcia, które znalazł u kogoś w piwnicy. Zapomniane wspomnienia.

      A może wcale nie zapomniane?

      Tyle że cudze.

      Obce uśmiechy, obce spojrzenia i obce gesty. Obce twarze.

      Doskonałe, aby przetestować swoje umiejętności. Na przyszłość. Na kolejny raz. Polaroid nie mógł mu służyć zawsze. Robił zbyt nieostre zdjęcia. Format również był nieco za mały, a kolory…

      Kolory pozostawiały wiele do życzenia. Już lepsze wrażenie robiły czerń i biel lub sepia. Przynajmniej od razu było wiadomo, że nie są naturalne.

      Nie udawały czegoś, czym nie były.

      Opadł na kolana i włożył dłonie do wypełniającej kuwetę wody. Poruszył nimi. W tym świetle wydawało się, że przez palce przelewa się krew.

      Czerwona, krwista ciecz.

      – Nie. Jeszcze nie teraz – szepnął do siebie. – Jeszcze nie.

      Należało się wiele nauczyć. Tyle że najlepiej uczyć się na cudzych błędach. Dlatego na razie polaroid musiał wystarczyć.

      Obmył ręce i powoli się podniósł. Ponownie sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej dwa pomięte zdjęcia. Usiadł na podłodze, po czym wbił w nie wzrok. Trzymał je w drżących dłoniach i zachłannie chłonął kolejne szczegóły.

      Szczerość. Prawda.

      Odpowiednio uchwycone detale.

      To był fragment wspomnień, których nigdy nie zapomni. Czystej rozkoszy. Nikt przed nim nie wykonał równie dobrych zdjęć.

      To nie budziło żadnych wątpliwości.

      Naprawdę żadnych.

      Zdjęcia po prostu były zabójczo doskonałe.

      4

      W ostatnich latach większość pustostanów w centrum Lublina zostało zlikwidowanych. Tak zwany Teatr w Budowie – pozostałość czasów socjalizmu – po kilku dekadach trwania w stanie surowym otwartym stał się nowoczesnym Centrum Spotkania Kultur. Budynek, choć architektonicznie kontrowersyjny, stanowił jedną z nowoczesnych wizytówek miasta, czasem mrugającą iluminacjami, a czasem mogącą robić za schron przeciwatomowy na planie filmowym albo za tor przeszkód dla skaterów.

      Na Starym Mieście proces rewitalizacji przebiegał z problemami, lecz jego efekty było widać, już kiedy przechodziło się przez Bramę Krakowską. W ostatnich latach odremontowano jej ceglany mur oraz zamontowano średniowieczną bronę. Dalej było jeszcze lepiej. Kolejne kamienice odzyskiwały dawny urok i życie. Zaniedbane fasady odnawiano, a ponure niegdyś okolice przyciągały turystów. Restauracje pojawiały się nawet w zaułkach cieszących się przed dekadą najgorszą sławą.

      Wciąż jednak istniało kilka opuszczonych kamienic, których stan prawny zniechęcał do działania. Włożenie kilku milionów w generalny remont cudzego lokalu stanowiło ryzykowną inwestycję.

      Sierżant Monika Krzyska obrzuciła wzrokiem jeden z takich pustostanów. Dwupiętrowa kamienica miała okna zabite dyktą. Na jej podwórzu piętrzyły się zaś śmieci. Połamane meble, puszki po piwie, gnijące ubrania, stare wózki dziecięce oraz milion innych rzeczy, których z powodu upływu czasu nie dałoby się już zidentyfikować.

      Spod obłupanego tynku przebijała się rdzawa czerwień cegieł, a stalowa rynna oderwała się od dachu i niebezpiecznie zwisała nad bramą. Nikt nie kwapił się do jej podwieszenia. Zamiast tego teren częściowo otoczono taśmą i ustawiono tablicę informacyjną: „Uwaga, niebezpieczeństwo! Zakaz wstępu!”.

      Krzyska stanęła obok swojego dwudziestosześcioletniego towarzysza. Starszy posterunkowy Daniel Zalewski spojrzał w górę. Gdzieś stamtąd dobiegał spazmatyczny, powtarzający się co chwilę płacz dziecka. Nieprawdopodobnie głośny i regularny.

      Świdrujący w uszach.

      Zwracający uwagę spacerowiczów i turystów, którzy podnosili głowy i starali się zlokalizować, skąd też ten wrzask dochodzi.

      – Chodź.

      Krzyska szturchnęła partnera i skierowała się ku bramie. Oczywiście, nie było już choćby śladu po którymkolwiek z jej skrzydeł. Podobnie jak po odbojnicach, które zapewne lata temu trafiły na skup złomu.

      Dokładnie w momencie, gdy sierżant pośpiesznie przeszła pod żółtą taśmą, gdzieś z oddali dobiegł dźwięk dzwonu wybijającego ósmą rano. Krzyska nie zwróciła na to uwagi. Zerknęła na naderwaną rynnę i skierowała się w stronę klatki schodowej.

      – Szybciej – ponagliła Zalewskiego.

      Po chwili ich ciężkie buty zadudniły na przegniłych drewnianych stopniach. Klatka była ciemna, większość okien zasłonięto dyktą, a w środku unosił się zapach wilgoci i moczu. Pomieszczenie musiało służyć za toaletę dla tych, którzy w spokoju podwórza chcieli uraczyć się czymś mocniejszym.

      Na pierwszym piętrze Krzyska zatrzymała się, nasłuchując. Pokręciła głową. Spazmatyczny płacz dobiegał z góry. Jednak coś jej w nim nie pasowało. Nie tylko był nienaturalnie głośny, ale również piekielnie rozpaczliwy.

      Nigdy nie słyszała tak przeraźliwego płaczu.

      Ich patrol dostał anonimowe zgłoszenie przed niecałym kwadransem. Większość dzieci pada wykończona po kilku minutach spazmatycznej rozpaczy, tymczasem w tym przypadku…

      – Tam!

      Krzyska wskazała na schody, które biegły w głębi korytarza. Wnętrze kamienicy miało potencjał. Nie stanowiło sztampowego przykładu architektury sprzed niespełna stulecia, a rozplanowanie klatki schodowej przypominało te stosowane w niektórych hotelach. Zresztą być może niegdyś znajdował się tu hotel?

      Zalewski zapalił małą policyjną latarkę. Nie dowierzał starym deskom. Miał wrażenie, że podłoga w każdej chwili może się pod nimi zapaść. Oświetlał kolejne przeraźliwie skrzypiące stopnie.

      Jednak gdy znaleźli się na drugim piętrze, latarka okazała się niepotrzebna. Na korytarzu okna były odsłonięte, a szyby – stłuczone. Znajdowały się tu dwie pary drzwi prowadzących do oddzielnych lokali. Jedne z nich wypadły z zawiasów i właściwie stały oparte o ścianę. Drugie, w nieco lepszym stanie, były uchylone, jakby zapraszały do środka. To zza nich dobiegał dziecięcy płacz.

      Krzyska sztywnym krokiem skierowała się w stronę mieszkania. Miała dość cholernych menelskich rodzin. Nienawidziła procedur zakładania niebieskich kart, które w ogólnym rozrachunku nie przynosiły żadnej korzyści. Patologia rodziła patologię. A dzieci, które umieszczano w domach dziecka, wpadały z deszczu pod rynnę. Rzadko które miało szczęście i trafiało w dobre ręce.