Guillaume Musso

Uratuj mnie


Скачать книгу

całuje, całuje, całuje…

      *

      Kiedy przechodzą przez most Gapstow, jakaś staruszka ubrana po indiańsku prosi ich o dolara. Sam bez wahania daje jej piątkę, a kobieta proponuje im, żeby wypowiedzieli jakieś życzenie, zanim dojdą do końca mostu.

      Super!

      Jest popołudnie. On filmuje ją małą cyfrową kamerą, której używa zazwyczaj do rejestrowania niektórych operacji. Filmuje na całej trasie: na Madison, na Piątej, na Lexington… A ona tańczy przed jego aparatem, biega, śmieje się i śpiewa, jakby znowu miała piętnaście lat. W jej oczach błyszczą tysiące iskierek, a z ust nie znika rozbawiony uśmiech. Pod spojrzeniem Sama czuje się piękna i nowa, inna, a jednak ta sama. Przez chwilę zapomina o wszystkich problemach i obawach. Ze zdziwieniem stwierdza, jak bardzo szacunek do siebie jest kruchy i zależny od spojrzenia ukochanej osoby. Jak kilka magicznych chwil może ubarwić całe lata poniżenia i byle jakiej egzystencji.

      Sama fascynuje jej energia i wesołość Juliette. Ona potrafi cieszyć się życiem. Szkoda, że on tego nie umie. Całe jego dotychczasowe życie przestrzegało go przed chwilami szczęścia, jakby były wbrew naturze. Od kiedy pamięta, zawsze był przygotowany na spotkanie z najgorszym i teraz trudno mu jest złożyć broń. Szczęście nie zostało zapisane w jego kalendarzu. Nie spodziewał się go. W każdym razie nie w tej formie.

      A szczęście jest tak ulotne…

      *

      Słońce zachodzi nad rzeką Hudson i zabarwia niebo na pomarańczowo i różowo.

      Wieczorem w łazience Sama leżą oboje w wannie. Ze stojącej obok szafki z wazonem w kolorze kobaltowym Juliette zdejmuje flakonik z pachnącą oliwką i zamienia wodę w zmysłową fontannę. W parę sekund powietrze wypełnia się odurzającą lawendową parą.

      On mówi jej, że jest jego wiosną, jego Gwiazdką. Ona wygłasza płomienne wyznania, recytuje urywki wierszy, a wszystko po francusku, żeby niczego nie rozumiał, żeby się nie wstydziła, żeby on nie śmiał się z jej naiwności.

      Ona na moment zasypia, a może tylko udaje? W tym czasie on stara się wyczytać coś z jej oddechu. Wyobraża sobie, że jest przestraszona, nierzeczywista, kochająca i szczodra…

      *

      Jej przebiega przez myśl obraz siostry, żandarma z Limoges, renault mégane. Jednak to wszystko wydaje się teraz bez znaczenia, dalekie i przeciętne. Ma to gdzieś, bo jest z nim.

      Żadne nie wierzy w przeznaczenie. Wierzą tylko w przypadek, który tym razem wiedział, co robi.

      Wielką przyjemność sprawia im myśl, że mało brakowało, a przeszliby obok siebie i nigdy więcej się nie spotkali. Sto razy przypominają sobie scenę spotkania. Sam wyjaśnia jej, że zazwyczaj nigdy nie wraca do domu przez Times Square. Juliette opowiada mu, że wcale nie miała zamiaru wychodzić tego wieczoru, że zdecydowała się w ostatniej chwili.

      W tym samym momencie oboje pomyśleli, że życie jest jednak fajnie urządzone, i dziękowali losowi za ten przypadek. Bo trzeźwo rzecz biorąc, od czego może zależeć bieg wypadków, jeśli nie od przypadku? W wirze codzienności jest jak ziarenko piasku, które może zadecydować o całej egzystencji. Mały gwóźdź leżący na jezdni. Twój ojciec najeżdża na niego w drodze na dworzec. Zmiana koła powoduje, że spóźnia się na pociąg. Łapie następny, siada w przedziale. „Kontrola biletów, szanowni państwo”. O cholera! Zapomniał skasować bilet. Na szczęście konduktor ma dobry dzień. Proponuje nawet przejść do pierwszej klasy, gdzie są jeszcze wolne miejsca. I tam właśnie twój ojciec spotyka twoją matkę. Wymieniają uśmiechy, rozmawiają o wszystkim i o niczym. A dziewięć miesięcy później ty zjawiasz się na świecie. Począwszy od tej chwili, wszystko, co zdarzy się w twoim życiu na tej ziemi, nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie ten mały zardzewiały gwóźdź nie znalazł się tamtego ranka na drodze. Przez przypadek. Oto od czego zależy nasza późniejsza wspaniała egzystencja: od jakiegoś gwoździa, od źle dokręconej nakrętki, od spieszącego się zegarka, od spóźnionego pociągu…

      Nic więc dziwnego, że ani Sam, ani Juliette nie wierzą w przeznaczenie. A jednak parę godzin później jedno z nich będzie – w dramatycznych okolicznościach – zmuszone do zmiany tego poglądu. Zatem może nic nie jest całkowicie przypadkowe? Być może są rzeczy, które muszą się wydarzyć?

      Zupełnie jakby były zapisane w jakiejś księdze losu. Trochę jak strzała wypuszczona z łuku dawno temu, która wie, gdzie i kiedy uderzyć…

      *

      Na razie jednak wszystko jest w porządku. Dwudziesta druga trzydzieści. Jedzą kolację w restauracji urządzonej na barce zakotwiczonej przy nabrzeżu rzeki Hudson. Rozciąga się stąd wspaniały widok na Most Brooklyński.

      W sali poczuli przeciąg.

      Ona mówi, uśmiechając się:

      – Szkoda, że zdjęłam płaszcz, ale przecież z tobą to nie problem.

      Po raz drugi od wczorajszego spotkania on zarzuca jej na ramiona swoją marynarkę.

      *

      W nocy z soboty na niedzielę nie śpią. Mają sobie tyle do powiedzenia, tyle miłości do dania. Za każdym razem, kiedy się kochają, jest to ta sama lewitacja, wewnętrzne tornado, niekończąca się projekcja.

      W miłosnym zderzeniu obdarowują siebie nawzajem, a każde z nich daje dokładnie to, czego pragnie to drugie. Ona czuje w nim siłę i pewność, jakich jej zawsze brakowało. On znajduje w niej swobodę i słodycz, których będzie mu zawsze brakować.

      *

      Na jej czole lśnią kropelki potu. Podobnie jak wczoraj wychodzi z domu i biegnie do małych delikatesów za placem Waszyngtona. Chłód i noc opustoszyły dzielnicę. Przecinając plac, z przyjemnością myśli przez moment, że to miasto należy do niej.

      *

      Tym razem przynosi ze sklepu kolorowe świeczki i długą wąską butelkę ice wine – „lodowego” wina z Ontario. Wyjmuje ją z papierowej torby i podchodzi do Sama z wyrachowaną miną.

      – Nie wiem jak ty, ale ja myślę, że nie zaszkodzi nam jeszcze jeden upadek…

      On nalewa słomkowożółty płyn do dużego kieliszka, w którym oboje maczają kolejno usta. Nigdy nie pił czegoś takiego. Ona wyjaśnia mu, że to szczególne wino produkuje się w temperaturze minus dziesięciu stopni ze zmarzniętych winogron tłoczonych specjalnie w takim stanie po to, żeby kryształki lodu zostały w prasie.

      Nektar jest łagodny i słodki, pachnący brzoskwinią i morelą, które nadają ich pocałunkom smak miodu.

      Piją następny kieliszek, potem jeszcze jeden. Po chwili ich ciała splatają się i noc staje się zawrotem głowy.

      *

      Czas mija tak szybko, jest już niedziela. Promienie słońca zalewają salon. Juliette włożyła niebieską koszulę Sama i jego kalesonki. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na kanapie, przegląda weekendowy numer „New York Timesa” liczący ponad trzysta stron. Sam przygotował czarną kawę i teraz gra na pianinie. Fałszuje, bo nie przestaje przyglądać się siedzącej na kanapie kobiecie, zupełnie jakby oglądał dzieło sztuki.

      *

      Pod koniec przedpołudnia idą na spacer w stronę Sutton Place, w pobliżu promenady wzdłuż East River. Jak na plakacie z filmu Woody’ego Allena siadają na ławce, mając za tło wznoszący się za nimi most Queensboro przerzucony na Roosevelt Island. Otoczeni wiatrem i odgłosem fal, jedno szuka schronienia w bliskości drugiego. Juliette przymyka oczy, jakby chciała jeszcze bardziej poddać się urokowi tej chwili.

      Unoszona falą ogarniającej ją melancholii, zdaje sobie sprawę, że właśnie pakuje bagaż wspomnień, który zabierze ze sobą i zachowa na długo.