jest wyłączona – poinformowała recepcjonistkę.
Następnie zaczęła grzebać w torebce, wyciągnęła z niej plik papierów (przeważnie programy spektakli), którymi machała energicznie, żeby nie można było ich rozpoznać.
– Te umowy nigdy nie zostaną podpisane na czas! – stwierdziła rozpaczliwym głosem, świadczącym o tym, iż jest spanikowana.
– Czy to nie może poczekać?
– Skądże! To bardzo pilne. Muszę je oddać jutro z samego rana.
– Są aż tak ważne?
– Gdyby tylko pani wiedziała…
Recepcjonistka zmarszczyła brwi na znak troski i Juliette zrozumiała, że prawie wygrała. Zbliżyła się więc jeszcze bardziej i powiedziała poufnym tonem:
– Pozwoli pani, że się przedstawię: Juliette Beaumont, adwokat…
*
Sam Galloway rozpalił w kominku. W Nowym Jorku często padał śnieg, ale dzisiejsza zamieć spotęgowała jeszcze uczucie chłodu. Gdy mieszkanie się ogrzewało, doktor zdjął płaszcz, marynarkę i zmierzwił sobie włosy.
Salon był najprzyjemniejszym pomieszczeniem w domu, po części dzięki małej półokrągłej werandce wychodzącej na ulicę. Eklektyczne umeblowanie nadawało mu przytulny wygląd. Stary adapter stał w pobliżu pianina z lat trzydziestych, pochodzącego z jakiegoś kościoła, a naprzeciwko obita skórą kanapa. Było jednak coś, co mogło zdziwić przypadkowego gościa: wiszące na ścianach puste ramki. Sam powyjmował z nich obrazy i swoje zdjęcia z Federicą. Zostawił tylko zdobione ramy, które wyglądały zjawiskowo i tajemniczo. Przejrzał rząd starych winylowych płyt kupionych okazyjnie na Grey Market: Bill Evans, Duke Ellington, Oscar Peterson… Rozbrzmiewający nadal w jego głowie głos Juliette podsunął mu coś wyjątkowo łagodnego: You Are So Beautiful To Me w wykonaniu Joego Cockera.
Położył płytę na adapterze i opadł ciężko na kanapę.
Zamknął oczy ze świadomością, że potworne zmęczenie nie pozwoli mu zasnąć. Zresztą ostatnio tak rzadko udawało mu się pospać, że nawet nie zadawał sobie trudu, by kłaść się do łóżka. Kładł się na parę godzin na kanapie – lub na szpitalnym łóżku podczas dyżurów – i leżał tak, trwając w półświadomości aż do pierwszych oznak świtu, po czym rozpoczynał nowy dzień, nigdy nie będąc naprawdę wypoczętym.
Dźwiękom muzyki towarzyszyły obrazy z minionego wieczoru. Zmęczenie nie pozwalało mu jednak na refleksję. Czy powinien pogratulować sobie rozsądku, czy przeklinać siebie za to, że wszystko zepsuł? Zadając sobie to pytanie, pomyślał o ojcu Hathawayu, nietypowym księdzu, dobrym znajomym z czasów dzieciństwa, który uchronił paru chłopaków z Bed-Stuy – w tym jego – przed wkroczeniem na drogę przestępstwa. Pozbawiony złudzeń co do ludzkiej natury, mawiał często: „Człowiek nie może oprzeć się pokusie, dlatego powinien jej unikać”.
Nagle głos Joego Cockera zachrypiał, jakby coś wstrząsnęło domem. Sam otworzył oczy: pokój tonął w ciemnościach.
Już miał wstać i pójść sprawdzić korki, kiedy pomyślał, że być może to jakaś większa awaria. Rozsunął firanki i wyjrzał przez okno. Tonący w ciemnościach Manhattan oświetlony był jedynie światłami samochodów i bielą fosforyzującego w ciemnościach śniegu.
Zapalił kilka świec i dorzucił polano do kominka. Potem postanowił zgarnąć śnieg z dachu werandki, który uginał się już pod grubą, zmrożoną, białą powłoką.
Nagle sufit przecięła świetlista wstęga. Sam wychylił się przez okno. Śnieg błyszczał jeszcze bardziej. Taksówka podwiozła kogoś od strony Washington Mews.
Jakąś kobietę.
Nieco zdezorientowana, szła uliczką, zostawiając w śniegu ślady, zasypywane prawie natychmiast świeżymi płatkami.
*
Juliette drżała z zimna i emocji. Jej serce biło jak oszalałe. Zagubiona w ciemnościach, z trudem odczytywała numery domów. Prowadziła ją tylko intuicja.
Kilka metrów przed nią otworzyły się cicho ciężkie ciemnoniebieskie drzwi. Sam wyszedł jej na spotkanie.
W jego spojrzeniu zobaczyła ten sam intensywny płomień, jaki widziała niedawno. Jego oczy, jedno niebieskie, drugie zielone, nakrapiane złotem, błyszczały w ciemnościach szmaragdowym światłem.
Odrobinę oszołomiona czekaniem na nieznane, Juliette poddała się urokowi chwili. Dobrze wiedziała, że w związku dwojga ludzi pierwsze sekundy są najczęściej najpiękniejsze i niezapomniane: magiczne chwile poprzedzające pierwszy pocałunek.
*
Najpierw usta, które się szukają. Potem dwa oddechy mieszające się ze sobą w mroźnym powietrzu. Bo jest to pieszczotliwy pocałunek, w którym każde odnajduje to, co najbardziej intymne w drugim.
Bez wahania ciało Juliette przywiera do ciała Sama.
Natychmiast czuje do niego coś gwałtownego i destrukcyjnego. Pociąg naładowany jednocześnie fascynacją i obawą. Pieczenie w środku, cudowny ból…
Sam wciąga ją do domu i zamyka drzwi, nie przestając całować.
Zdejmuje z niej płaszcz, który spada na podłogę.
Ona rozpina mu koszulę i rzuca ją za siebie. Jej ręce lekko drżą.
On zdejmuje z niej żakiet. W pośpiechu obrywa jeden z guzików.
Mniejsza o kostium Colleen.
Ona zauważa poniżej jego ramienia bliznę w kształcie gwiazdki.
Kiedy ona odrzuca do tyłu głowę, on całuje ją w szyję.
Ona gryzie jego wargi, by zaraz potem całować je łagodnie, jakby chciała zabliźnić ranę.
Unosi ręce, by mógł ściągnąć z niej sweter.
On rozpina jej spódnicę, która opada wzdłuż jej nóg. Ona tuli się do niego.
Pokój nadal tonie w ciemnościach. Pod ścianą Juliette dostrzega szerokie biurko zasłane stosami książek. Sam zrzuca je jednym ruchem.
Ona siada na zrobionym w ten sposób miejscu. On zdejmuje z jej stóp mokasyny, potem ściąga rajstopy.
Przesuwa powoli palcem po jej wargach, ona tymczasem rozpina mu spodnie.
Jej policzki płoną, jakby w ciele płynęła nowa krew. Pochyla się i smakuje aksamit jego skóry. Pachnie cynamonem.
Nie spuszczając oczu z jego twarzy, bierze go za ręce i kieruje ku swoim piersiom. Najpierw jego ręce, potem język wędrują po jej ciele, schodząc coraz niżej i niżej. Wdycha zapach jej skóry, zapach lawendy. Ona nie spuszcza wzroku z jego oczu. On otacza ją ramionami. Ona oplata go w pasie nogami. On znowu przyciąga jej twarz do swojej i całuje. Ona stwierdza, że jest nadzwyczajnie czuły, trochę jakby się bał zrobić jej krzywdę swoimi pieszczotami.
Jeśli o niego chodzi, jeszcze nigdy tak nie było. Przez cały czas trwania ich uścisku jego doznania są jakby podwojone. Słyszy swoje serce i głośny oddech. Czuje się zagubiony i bezradny, jakby inny mężczyzna przejął kontrolę nad jego ciałem. Ale jednocześnie jest sobą, jakim nie był nigdy dotąd.
A potem nie ma już nic. Ani jego, ani jej, ani przedtem, ani potem, znika północ i południe. Jest tylko dwoje rozbitków na nieznanym lądzie. Pożar serc dwóch samotnych istot wczepionych w siebie. Na innej planecie, pod innym niebem, w małym, pokrytym śniegiem domku na Manhattanie.
*
Rozciągnięty w poprzek łóżka, Sam położył głowę na brzuchu Juliette. Młoda kobieta przeczesuje