sprawa.
– Może powinna mi pani zostawić swój numer telefonu, na wypadek gdyby…
– Niby na wypadek czego? – ucięła, podpierając się pod boki.
Popatrzył na nią z żalem. Z jej ust leciała para i uznał, że kiedy się złości, jest jeszcze piękniejsza.
Już żałował swojego kłamstwa, chociaż stanowiło jedyny oręż, jaki znalazł, by obronić się przed niebezpieczeństwem i nie być wobec niej nieuczciwym.
– No to cześć! – rzuciła, zamierzając odejść. – Pozdrowienia dla żony!
– Niech pani zaczeka… – zaryzykował, chcąc ją zatrzymać.
– Proszę nie nalegać, nie zadaję się z żonatymi mężczyznami.
– Dobrze to rozumiem.
– Niczego pan nie rozumie. Jest pan… a zresztą, naprawdę wszyscy jesteście tacy sami!
– Nie ma pani prawa mnie osądzać – bronił się. – Nic pani nie wie o moim życiu. Nie zna mnie pani…
– …i nie mam ochoty poznać pana lepiej.
– W porządku. Mimo wszystko dziękuję za miłe chwile.
– A ja dziękuję, że mnie pan nie rozjechał – odpowiedziała z ironią. – A na przyszłość zalecam większą ostrożność za kierownicą…
I bach!
– Dziękuję za radę.
– Ciao.
– No właśnie.
Juliette odwróciła się do niego plecami i przyspieszając kroku, ruszyła w stronę najbliższej stacji metra.
Nigdy z żonatym mężczyzną, to była zasada, od której nie robiła żadnych wyjątków. Nie miała wprawdzie pieniędzy, dzieci, solidnego zawodu i facetów, miała za to swój system wartości, który wyciągała na wierzch w trudnych chwilach.
Sam się zreflektował. Pobiegł za nią kilka metrów i złapał za rękę.
Kiedy się odwróciła, zobaczył łzy spływające po jej zaczerwienionych od mrozu policzkach.
– Proszę posłuchać, przykro mi, że ten wieczór tak źle się kończy. Uważam, że jest pani naprawdę… urocza, i nie ukrywam, że od bardzo dawna nie czułem się tak dobrze w czyimś towarzystwie.
– Jestem pewna, że pańska żona będzie zachwycona, kiedy się o tym dowie.
Broniła się, lecz była jednocześnie poruszona szczerością, jaką słyszała w jego głosie.
– Nie byłoby dobrze, gdybyśmy rozstali się w taki sposób…
– Proszę mnie puścić! – krzyknęła, próbując się wyrwać.
Przechodnie przyglądali im się i rzucali Samowi oburzone spojrzenia. Zbliżył się policjant z zamiarem położenia kresu tej dyskusji.
– Wszystko w porządku! Niech się pan nie wtrąca w nie swoje sprawy! – krzyknął Sam.
Parkingowy przyprowadził właśnie jego samochód i wręczał mu kluczyki. Policjant kazał mu jechać i nie blokować ruchu. Sam zdążył jeszcze popatrzeć na oddalającą się młodą kobietę.
– Juliette! – zawołał za nią, lecz ona się nie odwróciła.
Nie pozwól jej odejść! Wymyśl coś takiego jak w filmach… Co zrobiłby Cary Grant, żeby zatrzymać Grace Kelly? Jak postąpiłby George Clooney, chcąc zatrzymać Julię Roberts?
Nic nie przychodziło mu do głowy.
Dał więc parkingowemu dwadzieścia dolarów napiwku i wykonał niebezpieczny manewr, chcąc włączyć się do ruchu we właściwym kierunku. Zrobił parę wywijasów, dzięki którym udało mu się dogonić Juliette. Opuścił szybę i powiedział:
– Proszę posłuchać! Prawda jest taka, że nigdy się nie wie, co wydarzy się jutro…
Mogło się wydawać, że go nie słucha, ale on mówił dalej:
– Liczy się tylko teraźniejszość. Tu i teraz.
Jego słowa porywały wiatr i śnieg.
Zwolniła i spojrzała na niego z mieszaniną ciekawości i urażonej godności.
– A co ma mi pan do zaoferowania tu i teraz?
– Jeden dzień i jedną noc. Pod dwoma warunkami: bez przywiązania i bez pytań na temat mojej żony. Nie ma jej na Manhattanie w ten weekend.
– Spierdalaj!
Zraniony tą odpowiedzią, nie nalegał więcej i odjechał.
Popatrzyła za nim i zdała sobie sprawę, że nawet nie wie, gdzie on mieszka.
*
Sam wszystko popsuł i teraz czuł się podle. Pomimo padającego śniegu nie podniósł szyby, w nadziei, że wiatr smagający policzki powoli wywieje mu z głowy obraz twarzy Juliette.
Przez całą drogę do domu myślał tylko o tym, by jechać ostrożnie, tak jak mu radziła…
*
Juliette zamachała energicznie, starając się zatrzymać taksówkę na rogu Czterdziestej Piątej i All Star Café.
– Do szpitala Świętego Mateusza – powiedziała, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.
– Where is it? – spytał kierowca, młody chłopak w turbanie i o miedzianym odcieniu skóry.
– Niech pan rusza! Potem pokażę panu drogę – poleciła Juliette, na której nie robił już wrażenia nowy narybek siły roboczej, znający miasto równie dobrze jak przebywający tu od wczoraj turyści.
*
Sam dotarł do Greenwich Village i cudem znalazł miejsce do zaparkowania nie dalej niż sto metrów od swojego domu, wśród niskich budynków z brunatnymi fasadami i kamiennymi gankami.
Mieszkał w ładnym dwupiętrowym domu z cegły położonym tuż za placem Waszyngtona, przy małej brukowanej uliczce otoczonej dawnymi stajniami zamienionymi teraz na urocze apartamenty – przedmiot pożądania wielu nowojorczyków.
Dom należał do właściciela sławnej galerii sztuki na Mercer Street. Trzy lata wcześniej Sam wyleczył jego syna i w dowód wdzięczności marszand wynajął mu dom za przyzwoitą cenę. Sam uważał to mieszkanie za zbyt luksusowe, ale w tamtych czasach przyjął tę propozycję ze względu na Federicę, która na pierwszym piętrze mogła urządzić sobie pracownię.
Kiedy otwierał drzwi ciemnego i zimnego domu, obraz promiennej twarzy młodej Francuzki jak flesz rozświetlił niespodziewanie czarny labirynt jego myśli.
*
– Niech pan tu na mnie zaczeka. Nie zajmie mi to dużo czasu.
Taksówka podwiozła Juliette pod główne wejście szpitala. Młoda kobieta skierowała się zdecydowanym krokiem do automatycznych drzwi. Czy naprawdę jest dobrą aktorką? Zaraz się o tym przekona. Jeśli tak, zdobędzie adres Sama Gallowaya. Udałoby się to z pewnością komuś takiemu jak Meryl Streep. Nie była nią oczywiście, ale w tej sytuacji pomocny mógł okazać się fakt, że jest już trochę zakochana.
Sprawdziła godzinę, wzięła głęboki wdech i weszła do szpitala, jakby dawała nura do głębokiej wody.
Idąc w kierunku recepcji, podniosła głowę, wyprostowała się i odrzuciła do tyłu włosy. Przybrała wyniosły wyraz twarzy, z rodzaju tych, z którymi trzeba się urodzić. Chyba że jest się świetną aktorką…
–