Reymont Władysław Stanisław

Lili


Скачать книгу

to jednej chwili nie byłaby w towarzystwie.

      – Frajer z pana, ona sama potrafi robić kasę.

      – Więc po cóż na nią wygadujesz?

      – Bo małpa jest i tyle, głupich pięciu rubli nie chciała mi pożyczyć; nie masz pan co drobnych? – zakończył, drapiąc się w ucho.

      – Mogłeś pan od tego samego zacząć! Dam panu, jak będziemy wychodzili – szepnął dosyć niechętnie, pozostawił go przy drzwiach i chciał powrócić do Lili, ale w pół drogi złapał go za klapę Feluś i znowu odciągnął do drzwi, i zaczął cichym a ponurym głosem mówić:

      – Wiesz pan, dlaczego Jańcio ma taką pręgę na twarzy?

      – Nie zwróciłem nawet uwagi.

      – Było tak: ja mu kraję dublę z czerwonej23, a on krzywi swój paskudny pysk i powiada: „fuszer24”; kraję mu potem kwadrę z białej do środka, a on mówi: „fuszer”; w drugiej partii zrobiłem jednym ciągiem sto trzydzieści karamboli, a ta krowienta posiniał ze złości i szczeka: „fuszer!”. Wyciąłem go kijem przez pysk i wyszedłem, bo nie lubię długich awantur.

      – Ślicznie, panie kochany, ale co mnie to obchodzi?

      – A cóż u diabła dziedzica obchodzi?

      – Mianowicie to, co grać mamy i czy grać będziemy.

      – Coś zawsze grać będziemy, a tymczasem może byśmy po cichu się wynieśli i zagrali jedną zwyczajną o sznapsika25 z przekąską, co?

      – Ileż panu potrzeba koniecznie? – zapytał Zakrzewski wiedząc, jakimi drogami zwykle dobiera się Feluś do pożyczki.

      – Te, choćby rubla – odpowiedział nieśmiało, bo chociaż stale żył pożyczkami i naciąganiem, stale się jednak wstydził tego i stale sobie przysięgał, że to po raz ostatni.

      – To już mocno nudne, radźcież, bo mi się spać chce! – zawołała Szalkowska i przeciągając się ociężale i leniwie, wyciągnęła rękę po wodę, którą jej podawał mąż.

      – Skończże, Korczewski, jeść, do stu diabłów! – zawołał Kos.

      – Zaraz, niechże dogryzę ostatniej skórki ze swojego futra!

      Postawił garnczek pod kominem, w który natychmiast wsadził łeb Murzyn, wytarł starannie ręce, potem ukrajał kawał chleba i łamiąc go w długich, kościstych palcach, jadł, chodził i myślał.

      – Co będziemy grać? – zapytała Lili prędko, bo już się nudziła.

      – Niech się pani wpierw spyta, gdzie będziemy grać i przy czym. Tak, bo nie ma co, nie ma gdzie i nie ma przy czym, tak! – mruknął Feluś ponuro.

      – Będzie co, będzie gdzie i będzie przy czym! Raz… dwa… – odparła żywo Korczewska.

      – Dobrze tak mówić, ale nie ma biblioteki, nie ma teatru i nie ma dekoracji! Dalibóg, nie wiem, po co rozbijaliśmy Stobińskiemu towarzystwo. Chyba, żeby teraz pozdychać z głodu! Oni grali przedwczoraj i mieli osiemdziesiąt rubli! Mielibyśmy po pół rubla na markę, jedlibyśmy i nie zastawiali ostatnich łachmanów. Jestem przecież aktorka na stanowisku, byłam w różnych biedach, ale o takiej nędzy, jaką cierpię od dwóch tygodni, nie miałam nawet pojęcia. Literalnie nie mieć co jeść, chodzić w końcu grudnia w letnim płaszczyku, nie mieć czym palić, to jest więcej, niż człowiek znieść potrafi, to jest nazbyt okropne!… – mówiła Gałkowska i rozpłakała się.

      Łzy jak groch sypały się na sinawą, wypudrowaną twarz i ryły w niej bruzdy żółtawe. Nie powstrzymywała ich, tylko płakała coraz ciężej a ciszej.

      Po zebranych powiało jakieś mroźne tchnienie, strawione nędzą i tułaczką twarze powlekły się smutkiem i martwotą, a oczy bezmyślnie zatopiły się w okna, poza którymi była mroźna zima i szeroki, wielki, zimny świat; w tej chwili wszyscy odczuli całą swoją nędzę i niejednemu zadrgał w sercu głuchy, wściekły, bo bezsilny, ból i żal do świata i do ludzi. Lili miała pełne łez oczy; tak ją wzruszył płacz Gałkowskiej, że chociaż się gniewały z sobą, podeszła do niej pierwsza i zaczęła coś cicho mówić i ściskać jej ręce, co tak rozrzewniło aktorkę, że chwyciła dziewczynę w ramiona i serdecznie ucałowała.

      Szalkowska tylko siedziała nieruchomo; jej piękna, marmurowa twarz ani drgnęła, a w oczach nie zatlił się najsłabszy promień współczucia; ziewnęła i rzekła:

      – Gracie melodramat, a to już nudne. Todziu!

      – Dla pani nudne, bo pani masz pieniądze, ale my sobą nie handlujemy! – zakrzyczał chrapliwie Kos, który nie mógł jej darować odmówienia pożyczki.

      – Tak, nędza była, jest i będzie! Tak, Szalkowska ma swoich kochanków, Gałkowska swoją zrudziałą perukę, Korczewska swojego Murzyna, Lili matkę i dziedzica, Murzyn swój łańcuch, Kos swoich bębenków, Jańcio siostrę. Każdy kij swojego pana, każde cielę swojego rzeźnika, tylko ja jestem biedną sierotą. Tak, utop się, synku, kiedyś zgłodniały, tak! Teraz twoja kolej, Messalino26 – zakończył Feluś drwiąco do Szalkowskiej, splunął na pokój, pociągnął się za nos, otulił w almawiwę i zamilkł.

      – Masz podobno jakąś propozycję od Grabca? – zapytał Kos.

      – Mam, chce nas angażować za… miesiąc, od połowy stycznia.

      – Grał na fujarce! Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą! Przez miesiąc to zjemy się do podeszew! A niech to siarczyste drzwi ścisną!

      – Nie ma też innej rady, tylko sztukę jaką wybrać, i grajmy.

      – Zakrzewski ma teraz, jak i zawsze, zupełną rację, ale czemu się pan nie powiesił, co? tak, czemu?

      – No, więc grajmy. Zagramy, będziemy mieli pieniądze i wyniesiemy się z tego partykularza!

      – I Kos ma rację, bo nie ma już kogo naciągać! Utop się, synku, bo i tak zatłuką cię na bilardzie, tak! – odpowiedział zgryźliwie Feluś.

      – Trzeba radzić, a nie popisywać się dowcipami.

      – Todzio przemówił! szpaczek się odezwał. Jaki on śliczny, ten mąż pani Szalkowskiej, musi go karmić samymi bakaliami.

      – Todziu! Pan się mnie nie czepiaj!

      – Todziu, pilnuj się, chłopaczku, bo możesz stracić miejsce.

      – Daj spokój, Kos, za wiele sobie pozwalasz, cóż znowu! – szeptał trwożnie Todzio.

      – Może który z panów zagra benefis27! – zaproponowała Korczewska.

      – Dobra myśl! Tylko co grać i kto benefis weźmie? Okolica już jest potężnie wypleniona, przecież Stobek grasował tutaj przez dwa miesiące.

      – Będziemy grać składanki! Dobrze! Panie Zakrzewski, siadaj pan, piszemy natychmiast afisz, da się do podpisu, odlitografujemy28 i hajda na wieś z biletami, to jedyny ratunek! – wołał Korczewski, który już skończył jeść chleb.

      Zakrzewski usiadł przy stoliku i czekał.

      – Pisz pan: „Za pozwoleniem zwierzchności. Ostatnie pożegnalne przedstawienie na ogólne żądanie”. Datę się wpisze.

      – Co za sztuki będziemy grali?

      – Jest Czuła struna29, Piosnka wujaszka30 i Icek zapieczętowany