Reymont Władysław Stanisław

Lili


Скачать книгу

ciotka; Ferdynand Müller, kuzyn; hrabia Wilhelm von Schwerin; baron von Herberstal-Oldenburg”. Oto dosyć.

      – Meklemburg, Schwerin, Oldenburg! Cała obora zarodowa48! – śmiał się Zakrzewski, przepisując afisz na czysto.

      – Gotowe! Moje złote panie, te prześcieradła, jak tylko można najprędzej, z kosztów się zwróci. Trzeba, żeby je Korniszon zaraz zaczął pacykować.

      – Tak, gotowe, daj no, Korczewski, rubla a conto49, bo zdechnę ci przed przedstawieniem.

      – I mnie musisz dać, bo przecież w takich butach grać bym nie mógł.

      – To i o nas niechże dyrektor nie zapomni. Jańcio zarobi laubzegą, to oddamy.

      – Dobrze, dobrze, robaczki, cudnie, tylko jak was kocham, mniej więcej mam rubla, całego rubla w kieszeni – tłumaczył się Korczewski bardzo gorąco, bo zaczęli się rzucać i dogadywać, ale uspokoił wszystkich Zakrzewski.

      – Ja mogę państwu pożyczyć piętnaście rubli do podziału, oddacie mi po przedstawieniu! – zawołał, dając pieniądze Korczewskiemu.

      – Rzepa, nie chłop, tak! Powieś się, Zakrzewski, boś głupi – szepnął mu do ucha Feluś, ściskając równocześnie bardzo silnie jego rękę.

      – Kto będzie przechodził koło mieszkania Korniszona, to może mu zaniesie pieniądze i powie, żeby natychmiast przyszedł do mnie – powiedział Korczewski, rozdzielając pieniądze.

      – Ja mogę wstąpić – ozwał się Zakrzewski.

      – Może pan mnie odprowadzi, panie Leonie, bardzo proszę, mam nawet do pana interes – szepnęła mu cicho piękna Szalkowska, ogarniając go powłóczystym spojrzeniem.

      – Teraz nie mogę, przyjdę wieczorem, jeśli pani chce koniecznie.

      – Wieczorem nie będę w domu! – syknęła zirytowana, że odmawia.

      – To i lepiej – odpowiedział ostro i odwrócił się do Lili, która udawała, że nie uważa i nie słyszy tych kilku słów, ale gdy usiadł obok niej, spojrzała na niego bardzo wdzięcznym i słodkim spojrzeniem.

      – Na ile prześcieradeł mogę liczyć?

      – Ja mogę dać trzy, dwa muszę zostawić, nie mielibyśmy spać na czym – tłumaczyła się Gałkowska.

      – My możemy dać cztery! raz… dwa…

      – To my tylko dwa, bo mamy całe cztery – zawołała Lili z rumieńcem.

      – Szalkowska! a pani nic nie dasz? – zagadnął milczącą Korczewski.

      – Dam sześć, Todzio zaraz przyniesie.

      Mężczyźni nie deklarowali prześcieradeł, bo nic nie mieli.

      – Jutro sobota, Wigilia! Szkoda, że nie możemy grać w drugie święto, teatr byłby pełny. Trzeba czekać do czwartku! Panie Leonie, w drugie święto pojedziemy na wieś z biletami, afisze będą jeszcze dzisiaj, lecę natychmiast do naczelnika, żeby zdążył podpisać. Dzisiaj jeszcze umówię się o stajnię, a od jutra Korniszon może zacząć malować dekoracje. Do widzenia! – okręcił się szalem i wybiegł, za nim rozchodzili się wszyscy.

      Zakrzewski pomógł Lili się ubrać i wyszli razem, przeprowadzeni macierzyńskim spojrzeniem Korczewskiej, która w dalszym ciągu robiła szydełkiem kółka, liczyła oczka, wyglądała oknem i uspokajała głaskaniem wydzierającego się na świat Murzyna.

      II

      – Panie Leonie – zaczęła Lili zaraz na ulicy, przysłaniając usta mufką50, bo wiatr sypał śniegiem prosto w twarz. – Proszę o rękę, prędko.

      Wyciągnął do niej rękę, a ona przycisnęła ją do serca mocno, pogłaskała kilkakrotnie i bardzo szybko pocałowała, zasłaniając natychmiast mufką oczy.

      – Co pani robi? – zawołał i aż przystanął ze zdumienia.

      – Bo pan taki dobry, taki złoty, taki… strasznie dobry – szeptała, nie patrząc mu w oczy. – Ja panu dziękuję za te pieniądze, które pan dał wszystkim; nikt panu nawet nie dziękował, nikt nawet nie mówił o nie, a pan sam dał, może to ostatnie pieniądze!

      – Cóż w tym dziwnego, oni potrzebowali, a ja miałem. Lili jest uprzykrzony, nieznośny dzieciak! Lili jest bęben, cicho! – zawołał, naśladując Felusia i jak on, pociągnął się za koniec nosa.

      Lili rozśmiała się wesoło.

      – Gdzie my idziemy, panie Leonie?

      – Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili będzie grzeczna, to nic nie powiem, że dziecko kokietowało Jańcia.

      – Nieprawda! Jak mamę kocham, nieprawda!

      Uderzyła się piąstką w piersi tak energicznie, aż Leon roześmiał się szczerze i miał szaloną ochotę ucałować te cudne, dziecinne prawie usta, które zacisnęła z wielką powagą rozkapryszonego dziecka.

      – Ja nie kokietowałam Jańcia, ja nie kokietuję nikogo!

      – Wierzę pani, wierzę.

      – Nie trzeba mnie nigdy posądzać o to, panie Leonie, nigdy.

      – Dobrze.

      – Niech mi pan poda rękę! Tak, ale mocniej, mocniej! o, teraz dobrze.

      Szeptała, przyciskając się do niego ramieniem i podnosząc cudne, błękitne oczy na jego twarz.

      – Wie pan, ten inżynier powiedział mamie, że ja mam talent, czy to prawda?

      – Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.

      – A nieprawda! Kto by się we mnie kochał, kiedy ja jestem strasznie głupia, strasznie, i tę rolę Justysi w Dzienniczku51 grałam pod starym psem.

      – Grała pani dobrze i jest pani strasznie ładna, strasznie! A przy tym bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna o rolę, ach, jaka dobra!…

      – Nie, nie jestem dobra, nie – odpowiedziała poważnie i trzęsła główką przecząco, ściągnęła ciemne, prawie czarne brwi, aż się pomiędzy nimi zarysowała głęboka bruzda.

      Zakrzewski się ukłonił jakimś paniom przechodzącym obok; odkłoniły się lekko i obrzuciły pogardliwo-aroganckim wzrokiem Lili. Spostrzegła to, zarumieniła się mocno, oczy zaiskrzyły się jej, przycisnęła się silniej do niego i gdy już panie owe przeszły, odwróciła się za nimi i pokazała im język.

      – Co pani robi?

      – A jędze obrzydliwe, Baby Jagi, bazyliszki – szeptała ze złością.

      – Cóż one pani złego zrobiły?

      – Nie widział pan, jak patrzyły na mnie, co? Jak na jakie zwierzę z menażerii.

      – Ależ zdawało się pani, to są najinteligentniejsze w mieście panny, bardzo dobre!

      – Ale nie dla mnie. Mój złoty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poproszę? co?

      – Prawie obiecuję, ciekaw jestem.

      – Niech się pan nie kłania, niech się pan z nimi nie zna, mój złoty, mój drogi panie Leonie! – prosiła ze łzami w oczach.

      – Dlaczego? Proszę mi dać jakie racje.

      – Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze…

      Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.

      – Pan myśli, że