całkowicie zarzucona – miała dostarczać przemysłowi projektów, wśród których poczesne miejsce zajmowały rysunki kwiatów. Motywy roślinne były charakterystycznym ornamentem gotyku. Projektanci szukający inspiracji w sztuce średniowiecza wykorzystywali je teraz do ozdabiania tkanin – przemysł tekstylny napędzał katalońską gospodarkę – a modernistyczni architekci umieszczali je na ceramicznych płytkach, panelach, mozaikach, żelaznych, drewnianych i szklanych elementach budowli, a także na gipsowych rzeźbach zdobiących ich dzieła.
Dalmau włożył fartuch na beżową tunikę do kolan, która razem ze spodniami z wełny i lnu w nieokreślonym ciemnym kolorze, czapką i czarnymi skórzanymi trzewikami stanowiła jego codzienny strój. Gdy tylko usiadł przy stole zawalonym szkicami i ułożył ołówki, ucichły dobiegające z zewnątrz głosy, śmiechy, krzyki i fabryczne hałasy. Skoncentrował zmysły na orientalnych wzorach, próbując przyswoić sobie wschodnią technikę malowania, która porzuciła realizm na rzecz wystylizowanego piękna bez skazy, różniącą się od zachodnich kanonów, a przez to cenioną na rynku szukającym czegoś innego, egzotycznego i nowoczesnego.
Pochłonięty pracą i głuchy na bombardujące go dźwięki, nie zauważył, że fabryka opustoszała, a nad Barceloną zapadł zmierzch. Stróż przyniósł mu do pracowni obiad; Dalmau zjadł go bez apetytu, jakby chodziło o przykrą niedogodność. Mruknięciem odpowiadał tym, którzy zaglądali, żeby się z nim pożegnać. Podobnie potraktował don Manuela, który opuścił fabrykę jako jeden z ostatnich; nawet nie podniósł wzroku znad rysunków. Mistrz odwrócił się i cmoknął – nie wiadomo, czy z zadowoleniem, czy z dezaprobatą.
Dwie godziny później niespodziewanie przygasły lampy gazowe, pogrążając pracownię w półmroku.
– Kto zgasił światło? – zaprotestował Dalmau. – Kto tu jest?
– To ja, Paco – odpowiedział nocny stróż, odkręcając zawór gazu.
Blask lampy oświetlił starego zgarbionego mężczyznę. Paco był poczciwiną, ale nie miał wstępu do pracowni. Z polecenia mistrza tylko najbardziej zaufani pracownicy mogli oglądać szkice i niewykończone projekty.
– Co tu robisz? – zdziwił się Dalmau.
– Don Manuel kazał mi cię wyrzucić, jeżeli będziesz za długo siedział. – Staruszek uśmiechnął się bezzębnymi ustami. – Na ulicach zrobiło się niebezpiecznie, ludzie są bardzo wzburzeni – wyjaśnił. – Twoja matka na pewno się denerwuje.
Może Paco miał rację. Żołądek Dalmaua zaburczał, korzystając z tego, że chłopak oderwał się od rysowania. Głód i piekące ze zmęczenia oczy, które nagle dały o sobie znać, sprawiły, że zdecydował się zakończyć pracę.
– Zgaś światło – poprosił dozorcę, rzucając fartuch na stojący w kącie wieszak, gdzie zawisł na rękawie. – Co się wydarzyło w mieście? – zapytał Dalmau, zamykając pracownię.
– Sytuacja nieco się skomplikowała. Pikiety, głównie kobiety i wyrostki, przeszły przez stare miasto. Obrzucali kamieniami fabryki i warsztaty, dopóki nie przyłączyły się do strajku. Podobno rano przewrócili tramwaj i to ich rozzuchwaliło. – Dalmau głośno parsknął. – Tak samo było z dużymi fabrykami w dzielnicy Sant Martí. Zaatakowali też koszary Gwardii Obywatelskiej. Dzieciaki skorzystały z okazji i podpaliły kilka biur rachunkowych, które pewnie wcześniej okradły. Panuje spore zamieszanie.
Zeszli schodami do magazynów na parterze. Przed wyjściem na rozległy teren otaczający zabudowania, w których obrabiano glinę, Dalmau pożegnał się z dwoma niespełna dziesięcioletnimi chłopcami mieszkającymi w fabryce. Spali na rozłożonym na ziemi kocu, przy piecach, od których odsuwali się, w miarę jak robiło się cieplej. Nie byli nawet terminatorami, wykorzystywano ich do wszelkich prac: sprzątali, załatwiali sprawunki, przynosili wodę… Obaj mieli rodziców i rodzeństwo, przynajmniej tak twierdzili – robotników z dzielnicy Sant Martí, katalońskiego Manchesteru, którzy żyli w ciasnocie w mieszkaniach dzielonych z innymi rodzinami. Sant Martí było daleko, mistrz nie miał więc nic przeciwko temu, żeby chłopcy spali w fabryce i zarobili kilka centymów; w zamian żądał jedynie, by w niedziele chodzili na msze do kościoła Santa Maria del Remei w Les Corts. Rodzice najwyraźniej nie przejmowali się tym, że ich pociechy mieszkają poza domem; nikt się nimi nigdy nie zainteresował. Niektóre dzieci mają jeszcze gorzej, pomyślał Dalmau, mierzwiąc szczeciniastą czuprynę jednego z malców. W Barcelonie żyło ponad dziesięć tysięcy tak zwanych trinxeraires, nieletnich, którzy żebrali, kradli i spali na ulicy. Były to głównie sieroty i porzucone dzieci, takie jak ci dwaj chłopcy, którym rodzice nie mogli zapewnić opieki ani wyżywienia.
– Dobranoc panu, mistrzu – pożegnał się jeden z nich bez śladu szyderstwa. Jego podziw był szczery.
Dalmau odwrócił głowę, ściągnął usta, przeszukał kieszeń spodni i rzucił każdemu po dwucentymowej monecie.
– Ależ pan hojny! – Tym razem w głosie chłopca brzmiała kpina.
– Nie znalazł pan jednocentymówki? – rzucił jego brat. – To te… najmniejsze.
– Niewdzięcznicy! – ryknął dozorca.
– Zostaw ich – powiedział z uśmiechem Dalmau, który podchwycił kpiny chłopców. – Zastanówcie się dobrze, na co wydacie te pieniądze. Żebyście się czasem nie przejedli.
– Proszę się nie martwić! Może mistrz przyłączy się do naszej kolacji?
– Nie, dziękuję, innym razem. Zaproście lepiej wasze narzeczone – doradził ze śmiechem, kierując się w stronę wyjścia.
– Za te cztery centymy zafundujemy sobie barani comber! – usłyszał za plecami.
– I wino z Alelli wzmacniane likierem!
– Co za bezczelne chłopaki – złorzeczył dozorca.
– Nie, Paco, wcale nie – zaprotestował Dalmau. – To opuszczone dzieciaki, nie można mieć im za złe, że podchodzą do życia z humorem.
Dozorca zamilkł. Dalmau przeszedł pod ceramicznym szyldem z nazwą fabryki; próbował przyzwyczaić wzrok do blasku księżyca oświetlającego niezabudowane działki i ulice, na których nie postawiono jeszcze latarni. Wciągnął nosem rześkie nocne powietrze. Panowała napięta cisza, jakby wokół wciąż unosiły się krzyki strajkujących, którzy protestowali w ciągu dnia. Spojrzał w stronę morza, na którego tle odcinały się setki wysokich kominów. Barcelona była przemysłowym miastem pełnym fabryk, magazynów i warsztatów. Już w XIX wieku wykorzystywano tu maszyny parowe do prac, które gdzie indziej nadal wymagały siły ludzkich mięśni. Dzięki temu, a także za sprawą wpływów sąsiedniej Francji oraz atawistycznej przedsiębiorczości i zmysłu handlowego tutejszej ludności, stała się jednym z najbardziej postępowych miast Europy. Głównym działem gospodarki było włókiennictwo – w zakładach tekstylnych pracowała połowa barcelońskich robotników. Ważną rolę odgrywały także branże metalurgiczna, chemiczna i spożywcza, wzornictwo oraz przemysł drzewny, skórzany, obuwniczy i papierniczy. W półmilionowym mieście działały dziesiątki fabryk. Ale na uprzemysłowieniu korzystali głównie bogaci przedsiębiorcy i mieszczanie; sytuacja robotników przedstawiała się zupełnie inaczej. Pracowali po dziesięć, dwanaście godzin dziennie siedem dni w tygodniu za nędzne dniówki. W ciągu trzydziestu lat wynagrodzenia wzrosły o trzydzieści procent, a ceny żywności – o siedemdziesiąt. Ponadto narastało bezrobocie, noclegownie nie były w stanie pomieścić bezdomnych, a jadłodajnie dla ubogich wydawały tysiące posiłków dziennie. Dalmau pokręcił głową: Barcelona była bardzo okrutna dla tych, którzy przyczynili się do jej rozwoju kosztem życia i zdrowia, własnego i swoich rodzin i dzieci.
W DOMU NIE ZASTAŁ ani Montserrat,