był radykalnym anarchistą, nie przeszkadzało don Manuelowi – dawało mu okazję do nawrócenia na chrześcijaństwo syna brutalnego mordercy.
Przyjął go na terminatora, jeszcze zanim chłopak skończył akademię. Chciał, by nauczył się jak najwięcej o produkcji kafelków, a przede wszystkim o ich układaniu. Producenci nie mogli ryzykować, że niekompetentni murarze zaprzepaszczą ich pracę, a wina za ewentualne niedociągnięcia spadnie na ich fabryki. Dlatego wszystkie duże zakłady oferowały także układanie płytek. Dalmau był świadkiem rewolucji wywołanej przez cement portlandzki, który ułatwił mocowanie kafelków. Wiedział, jak gruba powinna być warstwa piasku w zależności od tego, czy chodziło o płytki podłogowe, czy ścienne; jak układać je na schodach i na drewnianych parkietach, które należało wcześniej pokryć cementem; jak długo trzeba moczyć je przed położeniem; oraz to, że należy zaczynać ich układanie od środka pomieszczenia, a kończyć przy ścianach. Krótko mówiąc, dowiedział się wszystkiego o płytkach i mozaikach i w wieku dziewiętnastu lat został drugim projektantem i rysownikiem. Oczywiście nie obyło się bez zazdrości i uraz: wielu pracowników fabryki niechętnie słuchało poleceń młodzika, który nawet nie nosił marynarki ani kapelusza i jeszcze niedawno klęczał obok nich, układając kafelki. Chłopak jednak szybko zamknął usta malkontentom, udowadniając, że ma niezwykły talent.
Doña Celia przywitała go parsknięciem i rozwścieczonym spojrzeniem, kiedy mistrz prowadził gościa przez salon do pracowni.
– Dzień dobry pani – przywitał się Dalmau. – Panienki – dodał, skłaniając głowę w stronę dwóch córek mistrza, młodszych od niego o rok czy dwa, które apatycznie wyglądały przez jedno z wielkich okien wychodzących na Passeig de Gràcia.
Syn don Manuela był pewnie w bawialni.
Úrsula – starsza z sióstr – odpowiedziała mu tajemniczym uśmiechem, który zaniepokoił Dalmaua. Robiła to nie pierwszy raz, zawsze pilnując, żeby nikt nie przyłapał jej na tym bezwstydnym geście: jej uśmiech i zmrużone powieki oznaczały coś więcej niż zwykłe powitanie.
– Dalmau!
Z zamyślenia wyrwał go głos mistrza, który czekał już przy drzwiach pracowni.
– Co o tym sądzisz? – zapytał don Manuel, teatralnym gestem wskazując swoje ostatnie dzieło. – Zamierzam podarować go na powitanie nowemu biskupowi.
„Realistyczny, nazbyt realistyczny”, chciał mu odpowiedzieć Dalmau. Ugryzł się jednak w język i udał, że z uwagą ogląda obraz, choć wcale nie musiał go dokładnie studiować. Był dobry… ale zbyt staroświecki, podobny do ponurych malowideł zdobiących wnętrza świątyń. Przedstawiał miejski krajobraz z kościołem, do którego wchodziły dwie ubogo odziane kobiety. Brakowało mu światła, tego światła odziedziczonego po impresjonizmie, z którym eksperymentowali nawet rówieśnicy don Manuela. Może obraz spodoba się nowemu biskupowi. Wyczuwało się w nim pewną nostalgię, nie przekazywał jednak nic poza żarliwą nabożnością. „Co o tym sądzisz?” Za każdym razem było tak samo: szczera opinia jedynie przysporzyłaby kłopotów Dalmauowi. Był uzależniony od mistrza, i to nie tylko z powodu pracy w jego fabryce. W styczniu tego roku w Barcelonie odbyło się losowanie rekrutów z jego rocznika. Nie miał szczęścia i na liście znalazło się jego nazwisko. Dwanaście lat służby! Pierwsze trzy w koszarach, kolejne trzy w czynnej rezerwie, pozostałe sześć – w biernej. Tragedia dla każdego młodego chłopaka, który musiał porzucić dotychczasowe życie i co najmniej na trzy pierwsze lata służby przerwać naukę lub zostawić pracę, często będącą głównym źródłem utrzymania rodziny. Josefa omal nie zemdlała, Montserrat i Emma zaczęły złorzeczyć na władze, wojsko, bogaczy i księży, po czym wybuchnęły płaczem; Emma zrozumiała, że straci narzeczonego. Don Manuel Bello także był niezadowolony; zaklął – niezbyt szpetnie, jak przystało na dobrego katolika – i po chwili namysłu zaproponował Dalmauowi, że pożyczy mu pieniądze na wykup. W ten sposób unikali wojska zamożni mężczyźni, a także biedacy, którzy często popadali w ruinę, zaciągając długi, bo wykup kosztował półtora tysiąca peset w złocie!
Dalmau porozmawiał o ofercie z matką, Montserrat i Emmą. Poparły propozycję mistrza, choć był fanatycznym katolikiem, burżujem i bogatym przemysłowcem i przedstawiał sobą wszystko, z czym dotąd walczyły. Przez takich ludzi ojca Dalmaua spotkał niezasłużony koniec. Don Manuel uosabiał władzę, która ciemiężyła robotników, okradała ich i wyzyskiwała, i przeciwko której protestowali teraz młodzi barcelończycy.
– A co ty o tym myślisz, synu? – zapytała Josefa, przerywając utyskiwania dziewczyn.
Rozłożył dłonie.
– Ja chcę tylko rysować, malować i być z wami – odpowiedział. – Co za różnica, kto pożyczy mi półtora tysiąca peset na wykup z wojska?
Podpisali umowę o pożyczce przygotowaną przez adwokata don Manuela. Usiedli we trzech przy długim stole przeznaczonym dla znacznie większej liczby osób. Spotkanie się przedłużało: prawnik i mistrz wdali się w pogawędkę o swoich rodzinach i innych błahostkach, nie zwracając uwagi na Dalmaua. Adwokat trzymał umowę jak nic nieznaczący świstek. Wreszcie przerwali rozmowę, jakby nagle zdali sobie sprawę, ile zmarnowali już czasu. Prawnik przekartkował dokument, przytakując formułkom spisanym przez jego asystenta. „Prawidłowo. Zgodnie z ustaloną praktyką. Dobrze. Akuratnie”, powtarzał.
– Masz szczęście, chłopcze, że trafił ci się tak hojny mistrz jak don Manuel – zwrócił się do Dalmaua i pokazał mu palcem, by podpisał dokument na dole strony.
Dalmau miał spłacać po sto peset rocznie, plus odsetki; o tym dowiedział się dopiero w gabinecie adwokata. Mimo to nie miał ochoty czytać kilkustronicowej umowy. Przyniósł ją do podpisania matce – jako dziewiętnastolatek nadal był niepełnoletni – schował swoją kopię do teczki na dokumenty, a drugą odłożył dla mistrza. Co za różnica, co zostało w niej napisane? Pracował u don Manuela, który dobrze mu płacił, i to właśnie jemu był winien pieniądze.
Jak miał więc skrytykować obraz namalowany przez człowieka, dzięki któremu nie siedział teraz w koszarach na drugim końcu Hiszpanii? Malowidło nie przypadło mu do gustu: było za ciemne, staroświeckie, nie budziło w nim żadnych uczuć. Ale nie mógł się do tego przyznać. Szukał słów, które nie byłyby do końca kłamstwem.
– Ma się wrażenie, że słychać modlitwy, które wychodzą z ust tych dwóch kobiet – zawyrokował z powagą, cichym głosem, jakby nie chciał im przerywać.
Usta don Manuela rozciągnęły się w rozanielonym uśmiechu; nie zdołały go ukryć nawet bokobrody i bujny wąs. Cały się napuszył.
PO ZMIERZCHU DALMAU SZEDŁ rozkojarzony pośród tłumu przemieszczającego się ulicami dzielnicy Sant Antoni. Poprosił Paca, żeby przyszedł po niego, zanim się ściemni. Stary stróż z zadowoleniem przekręcił zawór w lampach oświetlających pracownię pogrążonego w pracy chłopaka.
– Co się dzieje? – zaprotestował Dalmau, zły, że mu przerwano.
Na widok dozorcy z uśmiechem rzucił fartuch na wieszak. Ruszył w stronę jadłodajni, w której pracowała Emma, przy ulicy Tamarit, niedaleko targowiska, pół godziny drogi od fabryki don Manuela. Niespiesznie zmierzał w kierunku morza. Czasami, kiedy nad Barceloną świeciło jeszcze słońce, zbaczał z trasy: szedł kawałek aleją Diagonal i schodził w stronę starówki Passeig de Gràcia albo Rambla de Catalunya, oglądając secesyjne kamienice i przechadzających się ulicami bogatych mieszczan. Ale po zmierzchu wolał atmosferę biedniejszych dzielnic, ciągły ruch, hałas dobiegający z warsztatów stolarskich i fabryk mebli. W odróżnieniu od Les Corts, leżącej na obrzeżach miasta, Sant Antoni tętniło życiem: pełno tu było krawców, rymarzy, fryzjerów,