neoklasycznych, a potem secesyjnych kamienic, w Sant Antoni skupiły się przeróżne zakłady przemysłowe, duże i małe, przemieszane z nieciekawymi domami i niezabudowanymi działkami. Pierwotny projekt urbanisty Ildefonsa Cerdy zakładał przeznaczenie przestrzeni między budynkami na ogrody i tereny rekreacyjne, zajęły je jednak warsztaty i nędzne chałupy klecone wzdłuż bocznych uliczek.
Roiło się tu od ludzi spokojnie załatwiających sprawunki, jakby nie obowiązywał stan wojenny, nad którego respektowaniem czuwało kilku żołnierzy leniwie snujących się po okolicy. Tramwaje, wozy ciągnione przez muły, taksówki, konie i rowery wymijały się niebezpiecznie, podnosząc kurz na niewybrukowanych ulicach. Krzyki, śmiechy i podniesione głosy mieszały się z tysiącami unoszących się w powietrzu zapachów: solonego mięsa, farby, wódki, octu, nawozu, tłuszczu, skór zwierzęcych, a także ze smrodem siarki czy azotu, tak mocnym, że niemal nie dało się oddychać… Dalmau poczuł, że wyostrzają mu się zmysły. Światło, kolory, ludzie, zapachy, hałasy, radość… Chciałby to wszystko namalować, tu, na miejscu, uchwycić tę chwilę, te wszystkie wrażenia i przenieść je na płótno, tak jak je postrzegał: jako iskry życia. Kiedy dotarł do Ca Bertrán – jadłodajni, w której pracowała Emma – znajdował się w dziwnym stanie, którego nie miał odwagi określić: ni to zadowolenia, ni to niepokoju.
Lokal mieścił się w topornie skleconym parterowym budynku, z jednej strony wychodzącym na łąkę kończącą się murem fabryki mydeł. Pod sufitem wspartym z dwóch stron na kolumnach ciągnęły się trzy rzędy stołów. W środku zawsze panował tłok, bo można tu było tanio zjeść. Za trzydzieści centymów córki Bertrana serwowały klientom michy ciecierzycy z kawałkiem dorsza, a do tego chleb i wino. Za kilka centymów więcej można było dostać escudella i carn d’olla – rosół z makaronem, gotowanym mięsem i warzywami. Dalmau omiótł wzrokiem wypełnioną salę. Nie dostrzegł Emmy, zobaczył za to Bertrana, który pilnował interesu, stojąc nieruchomo w kącie. Chudy mężczyzna zadawał kłam wizerunkowi brzuchatego oberżysty. Uśmiechnął się do Dalmaua i ruchem brody wskazał mu kuchnię. Chłopak odpowiedział na powitanie i ruszył we wskazanym kierunku; cieszył się tu pewnymi względami, nie tylko dlatego, że był narzeczonym Emmy, ale też z powodu narysowanego węglem portretu żony i dwóch córek Bertrana, który ponoć wisiał na poczesnym miejscu w ich salonie.
Wszedł do kuchni mieszczącej się na końcu lokalu. Jakiś czas temu Bertrán zamówił u niego kolejny portret – tym razem swój – który teraz wisiał nad drzwiami pomieszczenia, gdzie trzymano oraz liczono pieniądze i alkohole. Emmy nie było wśród kilku osób, które gorączkowo uwijały się przy garnkach. Wydawało się, że jest ich za mało, by obsłużyć tylu klientów. Gotowano na trzech czterofajerkowych kuchniach węglowych z czarnego żelaza; niemal wszystkie były zajęte przez żelazne patelnie, garnki i rondle. W jednym z rogów znajdowało się palenisko: na zakończonym hakiem łańcuchu wisiał wielki bulgoczący kocioł.
– Jest na zewnątrz, myje naczynia – poinformowała jedna z córek Bertrana, przechodząc obok Dalmaua.
– Nie stój tu jak słup! – skarciła go druga.
– Poszedłbyś wreszcie do tej swojej narzeczonej, bo tylko przeszkadzasz – dodała rozkazującym tonem ich matka. W kuchni pracowała cała rodzina.
Dalmau posłusznie wyszedł na tylne podwórze, gdzie trzymano węgiel i nieprzydatne rupiecie, z którymi Bertranowi żal było się rozstać. Zapadł zmierzch. Słońce zostawiło po sobie czerwoną poświatę, która ożywiła w chłopaku uczucia, jakich doświadczył w drodze do jadłodajni. Wydało mu się, że rozpoznaje Emmę w stojącej pod światło postaci, odwróconej plecami i pochylającej się nad górą piasku używanego do szorowania brudnych naczyń. Dwóch chłopaczków pomagało jej w zamian za resztki z kuchni. Dalmau zbliżył się po cichu, objął ją w talii i przywarł kroczem do jej pośladków.
– Ej! – krzyknęła, gwałtownie się prostując.
Nie puścił dziewczyny.
– Zmartwiłoby mnie, gdybyś się nie zdziwiła – szepnął jej do ucha, jeszcze mocniej do niej przywierając.
– Zwykle tak reaguję, kiedy atakują mnie od tyłu – zażartowała. – A wy dwaj, do szorowania talerzy! – nakazała chłopcom, którzy wpatrywali się w nich ze zdumieniem.
Dalmau potarł jej pośladki twardym członkiem.
– Może gdzieś pójdziemy…? – zaproponował i pocałował ją w szyję.
– Najpierw muszę skończyć czyszczenie – ucięła dziewczyna.
Pochyliła się, nie zwracając uwagi na narzeczonego, który uparcie czepiał się jej bioder. Nabrała w garść piasku, posypała nim brudny talerz i zaczęła go szorować. „Uspokój się!”, skarciła Dalmaua, który teraz szukał po omacku jej piersi. Odrzuciła brudny piasek wymieszany z resztkami jedzenia na drugą kupkę. Była to miękka glina ze wzgórza Montjuïc. „Przestań!”, zezłościła się, czując, że maca jej pierś. Upewniła się, że talerz jest czysty, i opłukała go w balii z wodą.
– Dlaczego ci dwaj nie mogą umyć reszty? – zapytał Dalmau.
– Bo gdy tylko się odwrócę, ukradną talerze, balię, a nawet piasek. Wytrzymaj jeszcze trochę, zaraz skończę… jeśli mi pozwolisz. Dotarło?
Dalmau nie puścił jej talii, ale zwolnił uścisk, jakby zamierzał pozwolić jej pracować.
– Mógłbyś pomóc – rzuciła Emma.
– Ja? Artysta? – zażartował. – Moje dłonie…
– Mam ci powiedzieć, czego będą dotykały dziś w nocy te twoje dłonie?
Z pomocą Dalmaua szybko uporała się ze zmywaniem. Pożegnali się z Bertranami – z ojcem, matką i córkami – i żwawym krokiem ruszyli w stronę domu stryja Emmy, u którego mieszkała, odkąd została sierotą.
– Dziś w nocy ma dyżur w rzeźni – uspokoiła Dalmaua.
– A twoi kuzyni?
Wzruszyła ramionami.
– Jeżeli się pojawią, na pewno zrozumieją. A jeśli nie zrozumieją, to będą musieli wytrzymać.
Stryj Emmy mieszkał w jednym z domów, które bogacze wybudowali w Eixample, by wynajmować je robotnikom masowo ściągającym do Barcelony, skuszonym możliwościami oferowanymi przez duże miasto. Początkowo nazywano je „domami schodami”, później – „budynkami w stylu katalońskim”. Postawiono na oszczędność: cienkie ściany z cegieł musiały utrzymać do sześciu pięter. Majstrowie, którzy wznosili te kamienice, twierdzili, że na całym świecie nie ma wytrzymalszych cienkich ścian, zważywszy na dźwigany przez nie ciężar.
Budynki podlegały swoistej hierarchii: im wyżej znajdowało się mieszkanie, tym gorsza była jego jakość. Na pierwszym piętrze – nad mieszczącymi się na parterze sklepami – mieszkał zazwyczaj właściciel. Wysokie sufity, duży taras, wielkie okna… Im wyżej, tym mniejsza powierzchnia, niższe sufity, mniej okien, mniej balkonów – górne mieszkania wcale ich nie miały. Gorsza była także jakość materiałów budowlanych.
Mieszkanie stryja Emmy znajdowało się na jednym z wyższych pięter, a mimo to było większe i jaśniejsze niż te na starówce. Dziewczyna zaryglowała drzwi sypialni, którą dzieliła z kuzynką, i zapaliła świeczki. Odwróciła się i pchnęła Dalmaua tak mocno, że złapał się za pierś. Zatoczył się i usiadł na łóżku. Emma podeszła i przycisnęła sobie do podbrzusza jego głowę.
– Gdzie się podziało twoje pożądanie? – zapytała, ocierając się o jego twarz.
Ukląkł przed Emmą, złapał ją za pośladki i zanurkował