Louisa May Alcott

Mali mężczyźni


Скачать книгу

chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciała. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na punkcie swojego kalectwa, ale wkrótce zapomniał o nim, gdyż nikt się nie ważył wytykać go z tego powodu, ponieważ pani Bhaer natychmiast ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał z tego biedaka.

      „Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prosta” – rzekł z łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer oprócz tej idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują jego duszę i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by żałować go i dopomagać w znoszeniu tej niedoli.

      Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażerię, jeden z nich zapytał:

      – Dick, a ty jakim będziesz zwierzęciem?

      – Dromaderem, czyż nie widzisz garbu na plecach? – odparł z uśmiechem.

      – Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężar, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem w czasie pochodu – odezwał się Demi urządzający widowisko.

      – Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy – powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niej z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, oraz obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.

      Jack Ford był to chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do tej szkoły z powodu jej taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaerowi. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy były znacznie gorszym kalectwem, jak jąkanie się Dolly’ego i garb Dicka.

      Czternastoletni Ned Barker był takim, jakich się spotyka tysiące. Nie ustawał nigdy w ruchu, w figlach, psotach. Domowi nazywali go „huraganem” i byli w ciągłej obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył o stół lub nie upuścił czegoś na ziemię. Przechwalał się różnymi umiejętnościami, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał wielkiego, a dużym z kolei pochlebiał. Nie będąc zupełnie złym, należał jednak do tej kategorii dzieci, które łatwo sprowadzić z dobrej drogi.

      George Cole był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która tak go karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, wówczas wydał jej się znów zbyt wątły do nauki, i doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił jego matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam doszedł wkrótce do siebie, gdyż łakocie dawano mu rzadko, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że zyskał na zdrowiu duszy i ciała. Zdumiona nim matka nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.

      Billy Ward był tym, co Szkoci nazywają czule „niewiniątkiem” i pomimo lat trzynastu wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką inteligencją, ale ojciec nadto rozwijał go zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po wiele godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburska gęś łykać pokarmy wkładane jej w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało chłopca nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biedne dziecko przyszło nieco do siebie po przymusowych i smutnych wakacjach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytej gąbką.

      Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Nie mogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idiotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu coś jeszcze pomogło, ale przynajmniej był pewien, że się tam z nim dobrze będą obchodzić. Billy był potulny i łagodny; litość brała patrzeć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako po omacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A i B w przekonaniu, że zna te litery, lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieskończenie cierpliwy i nie ustawał w wysiłkach, chociaż te zdawały się bezskuteczne. Nie biorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniej inteligencji, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.

      Pani Bhaer na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teddy’ego, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dla niego dobry, Billy zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.

      Tommy Bangs, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa, ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywo srebro, tak był pokorny, jak coś zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę lub obmyślał tak komiczne kary dla siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłym oczekiwaniu jakiegoś wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnej szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na wpół żywym. Ale nic groźnego nigdy mu się nie przytrafiło, a po każdym wybryku przybywało mu więcej sił.

      Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jej piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Asia porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadnym niepowodzeniem, obmyślał coraz to nowe figle, nie dając nikomu spokoju. Gdy nie umiał lekcji, zawsze znalazł jakąś zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i bystry, w lot układał odpowiedź, więc podczas lekcji dobrze mu się wiodło; ale czegóż to dopiero nie dokazywał poza szkołą!

      Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcej było do roboty, przywiązał tłustą Asię do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Mary-Ann, podczas gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho, skoro Daisy zwabiona tym jaskrawym sztandarem spróbowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy jego babka przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnej niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimę skopywał ścieżki i po kryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Silasa doprowadzał niemal do szalu, zawieszając jego ogromne buty w widocznych miejscach, bo biedak miał olbrzymią nogę i bardzo się tego wstydził. Namówił raz Dolly’ego, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i niby to miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszym szarpnięciem; biedny Dolly przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już nigdy Tommy’emu nie ufał. Nareszcie dopuścił się i tej psoty, że dał kurom chleb zmaczany arakiem i tak się upiły, że całe ptactwo było tym zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się, dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się od śmiechu na ten komiczny widok, ale Daisy, zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.

      Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i kultywowali cnoty,