Louisa May Alcott

Mali mężczyźni


Скачать книгу

gorzej czytał od innych. Następnie gawędzili po koleżeńsku, siedząc w tak zwanym gnieździe na wierzbie.

      – To nasze gospodarstwo – rzekł Tommy, wskazując na zasiane łany po drugiej stronie strumyka. – Dostajemy po kawałku gruntu i obrabiamy go według woli. Różne są rzeczy do wyboru, ale zmieniać nie można, póki ziemia nie wyda plonów.

      – Co żeś ty wybrał na ten rok?

      – Fasolę, bo najłatwiejsza do hodowania.

      Nat nie mógł się powstrzymać od śmiechu, gdy Tommy zsunął kapelusz na tył głowy, ręce włożył do kieszeni i żywcem naśladował parobka Silasa.

      – Nie masz się z czego śmiać: fasola jest dużo łatwiejsza niż pszenica lub kartofle. Przeszłego roku odważyłem się na melony, ale i uprawa ziemi bardzo była kłopotliwa, i owoce nie chciały dojrzewać do samych mrozów. Wszystkiego miałem tylko jeden melon i dwa arbuzy – rzekł Tommy.

      – Pszenica ładnie wygląda, jak rośnie – odezwał się Nat.

      – Prawda, ale trzeba ją często skopywać; tym czasem fasolę skopiesz raz lub dwa, a jednak prędko dojrzewa. Wypróbuję ją w tym roku; pierwszy się z tym odezwałem, więc mi służyło prawo. Nadziany także miał ochotę na fasolę, ale po namyśle wybrał zwyczajny groch, gdyż trzeba go tylko obrywać. Niechaj obrywa, kiedy go tak dużo je.

      – Ciekawy jestem, czy ja także dostanę kawałek gruntu? – rzekł Ned, któremu nawet najcięższa praca koło uprawy ziemi sprawiałaby żywą uciechę.

      – Ma się rozumieć, że dostaniesz – zawołał z dołu pan Bhaer, który wracając z przechadzki, poszedł ich tam poszukać, miał bowiem zwyczaj co niedzielę pogawędzić z każdym z chłopców, żeby mu dać podniet do pracy na następujący tydzień.

      Sympatia jest dobrą rzeczą i w Plumfield dokonywała cudów: ponieważ chłopcy mieli przekonanie, że ojca Bhaera szczerze obchodzą, otwierali przed nim skorzej serca niż przed kobietą. Starsi bardzo lubili rozmawiać z nim o swych nadziejach i zamysłach, jak mężczyźni z mężczyzną, zwracając się instynktownie w razie choroby lub zmartwienia do pani Jo, której znów malcy spowiadali się ze wszystkiego, jak przed matką.

      Tommy spuszczając się z gniazda, wpadł do strumyka, ale przyzwyczajony do tego, podniósł się z zimną krwią i poszedł do domu, by obeschnąć. Nat pozostał więc sam na sam z panem Bhaerem, który ujął go sobie zupełnie, gdyż darował mu kawałek gruntu do uprawy i tak poważnie mówił o spodziewanych plonach, jakby utrzymanie całego domu od nich zależało. Natowi dużo nowych i pożytecznych myśli przychodziło do głowy, a przyjmował je z taką skwapliwością, jak spragniona ziemia pochłania ciepły deszczyk wiosenny. Przez cały czas wieczerzy rozważał słowa zacnego profesora, wpatrując się weń często, jakby chciał powiedzieć: „Podobała mi się ta rozmowa i chciałbym więcej takich”. Nie wiem, czy pan Bhaer rozumiał tę niemą prośbę dziecka, ale gdy się wszyscy spotkali wieczorem na niedzielną gawędę w pokoju pani Jo, wybrał przedmiot, który najwyraźniej nasunęła mu przechadzka wzdłuż łanów i nad strumieniem.

      Rozglądając się dookoła, mogło się zdawać Natowi, że jest raczej wśród licznej rodziny aniżeli w zakładzie naukowym. Chłopcy umieścili się szerokim półkolem przy kominku: niektórzy na krzesłach, inni na dywanie. Daisy i Demi siedzieli na kolanach u wuja Fritza, a Rob schował się cichutko za matkę na fotelu, gdzie mógł drzemać po kryjomu, skoro rozmowa stawała się niezrozumiała.

      Każdy zdawał się zadowolony ze swego miejsca i słuchał uważnie, gdyż wcześniejsza daleka przechadzka czyniła wypoczynek pożądanym; zresztą, trzeba było być trzeźwym i przygotowanym na pytania.

      – Dawno, dawno już temu, pewien doświadczony ogrodnik miał taki duży i piękny ogród, jakiego nikt nie widział. Pracował też nad nim pilnie i uprawiał różne doskonałe i pożyteczne rośliny. Ale chwast zakradł się nawet tam; grunt byt zły miejscami i dobre ziarna nie chciały kiełkować. Miał on dużo ogrodniczków do pomocy, niektórzy wiernie pełniąc obowiązki, zasługiwali na hojne wynagrodzenie, jakie im dawał, lecz inni zaniedbywali cząstki wyznaczone im do uprawy. Chociaż był z nich niezadowolony, nie ustawał jednak w cierpliwości, pracował on tysiące lat i wyczekiwał obfitego plonu.

      – Musiał być bardzo stary – odezwał się Demi, wpatrując się bacznie w wuja, żeby nie stracić ani słowa.

      – Cicho, Demi, to czarodziejska bajka – szepnęła Daisy.

      – Mnie się zdaje, że to arregoria – odrzekł Demi.

      – Co to jest arregoria? – zapytał badawczy Tommy.

      – Odpowiedz mu, Demi, jeżeli potrafisz, i nie używaj wyrazów, których znaczenia nie jesteś pewien – odezwał się pan Bhaer.

      – Ja wiem, bo mi dziadunio powiedział. Arregoria to bajka lub opowieść, mająca jakieś przenośne znaczenie. Moja Powieść bez końca jest z rzędu takich, dlatego, że dziecko wyraża w niej duszę. Prawda, ciociu? – wykrzyknął Demi, chcąc koniecznie dowieść, że dobrze mówi.

      – Tak, mój drogi, opowieść wuja także jest alegorią, pewna tego jestem, wsłuchuj się więc pilnie i staraj się odgadnąć jej znaczenie – odparła pani Jo, biorąca we wszystkim nie mniej żywy udział niż chłopcy.

      Demi uciszył się, a pan Bhaer mówił dalej poprawną angielszczyzną, gdyż od lat pięciu zrobił wielkie postępy i przypisywał je swym wychowankom.

      – Pewnego razu ów ogrodnik dał kilkanaście kwater jednemu ze swych pomocników z zaleceniem, aby próbował bacznie, co się da na nich najkorzystniej uprawiać. Sługa ten nie był ani bogaty, ani mądry, ani nawet bardzo dobry, ale ponieważ chciał być użyteczny, żeby się odwdzięczyć zacnemu ogrodnikowi za różne dowody życzliwości, chętnie wziął się zatem do pracy. Kwaterki były rozmaitego kształtu i rozległości: jedne miały dobrą ziemię, inne nieco kamienistą, i wszystkie potrzebowały wielkich starań, bo w żyznym gruncie chwast rozrastał się szybko, a w jałowym dużo było kamieni.

      – Co tam rosło prócz chwastu i kamieni? – zapytał Nat tak rozciekawiony, że się pierwszy odezwał, pomimo zwykłej nieśmiałości.

      – Kwiaty – odrzekł pan Bhaer, mile nań spoglądając. – Nawet najbardziej zaniedbana grządka wydawała choć trochę bratków i goździków. Na jednej z nich rosły róże, groszek pachnący i stokrotki1. – Tu uszczypał pulchny policzek dziewczynki opartej o jego ramię. – Na drugiej były rzadkie krzewy, wino pnące i różne nasiona poczynające kiełkować, bo widzicie tę grządkę uprawiał doświadczony ogrodnik, który całe życie pracował nad podobnymi ogrodami.

      Posłyszawszy ten ustęp alegorii, Demi przechylił główkę, niczym ciekawy ptaszek, i widocznie coś podejrzewając, miał się odtąd na baczności, ale pan Bhaer nie zdradził się z niczym, wodził tylko okiem po młodych słuchaczach, a poważny i głęboki wyraz jego twarzy bardzo był znaczący dla żony, która wiedziała, jak gorąco pragnie on uprawić należycie te grządki.

      – Jak już wyżej powiedziałem, niektóre z owych grządek łatwe były do uprawienia, czyli do pielęgnowania, moja Daisy, a inne kosztowały wiele trudu. Jedna z nich była bardzo słoneczna i mogła wydawać mnóstwo owoców, jarzyn i kwiatów, byleby kto nad nią popracował. Gdy ów ogrodnik zasiał na niej, przypuśćmy – melony, obróciły się wniwecz, dlatego, że ogrodniczek nie czuwał nad nimi, tłumacząc się zawsze tym, że zapomniał.

      Tu powstał ogólny śmiech i wszyscy spojrzeli na Tommy’ego, który na wzmiankę o melonach wytężył słuch, a usłyszawszy swą ulubioną wymówkę, spuścił głowę ze wstydem.

      – Wiedziałem,