Адам Мицкевич

Dziady, część III


Скачать книгу

Sybir?

      JAN

                        I paradnie! – było mnóstwo ludzi.

      KILKU

      Wywieźli!

      JAN

                        Sam widziałem.

      JACEK

                        Widziałeś! – i mego

      Brata wywieźli? – wszystkich?

      JAN

                        Wszystkich, – do jednego

      Sam widziałem. – Wracając, prosiłem kaprala

      Zatrzymać się; pozwolił chwilkę. Stałem z dala,

      Skryłem się za słupami kościoła. W kościele

      Właśnie msza była; – ludu zebrało się wiele.

      Nagle lud cały runął przeze drzwi nawałem,

      Z kościoła ku więzieniu. Stałem pod przysionkiem,

      I kościół tak był pusty, że w głębi widziałem

      Księdza z kielichem w ręku i chłopca ze dzwonkiem.

      Lud otoczył więzienie nieruchomym wałem;

      Od bram więzienia na plac, jak w wielkie obrzędy,

      Wojsko z bronią, z bębnami stało we dwa rzędy;

      W pośrodku nich kibitki. – Patrzę, z placu sadzi

      Policmejster na koniu; – z miny zgadłbyś łatwo,

      Że wielki człowiek, wielki tryumf poprowadzi:

      Tryumf Cara północy, zwycięzcy – nad dziatwą. —

      Wkrótce znak dano bębnem i ratusz otwarty —

      Widziałem ich: – za każdym z bagnetem szły warty,

      Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci

      Z golonymi głowami; – na nogach okuci.

      Biedne chłopcy – najmłodszy, dziesięć lat, niebożę,

      Skarżył się, że łańcucha podźwignąć nie może;

      I pokazywał nogę skrwawioną i nagą.

      Policmejster przejeżdża, pyta, czego żądał;

      Policmejster człek ludzki, sam łańcuch oglądał:

      «Dziesięć funtów, zgadza się z przepisaną wagą». —

      Wywiedli Janczewskiego; – poznałem, oszpetniał,

      Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.

      Ten przed rokiem swawolny, ładny chłopczyk mały,

      Dziś poglądał z kibitki, jak z odludnej skały

      Ów Cesarz! – okiem dumnym, suchym i pogodnym;

      To zdawał się pocieszać spólników niewoli,

      To lud żegnał uśmiechem, gorzkim, lecz łagodnym,

      Jak gdyby im chciał mówić: nie bardzo mię boli.

      Wtem zdało mi się, że mnie napotkał oczyma,

      I nie widząc, że kapral za suknią mię trzyma,

      Myślił, żem uwolniony; – dłoń swą ucałował,

      I skinął ku mnie, jakby żegnał i winszował; —

      I wszystkich oczy nagle zwróciły się ku mnie,

      A kapral ciągnął gwałtem, ażebym się schował;

      Nie chciałem, tylkom stanął bliżej przy kolumnie.

      Uważałem na więźnia postawę i ruchy: —

      On postrzegł, że lud płacze patrząc na łańcuchy,

      Wstrząsł nogą łańcuch, na znak, że mu niezbyt ciężył. —

      A wtem zacięto konia, – kibitka runęła —

      On zdjął z głowy kapelusz, wstał i głos natężył,

      I trzykroć krzyknął: «Jeszcze Polska nie zginęła». —

      Wpadli w tłum; – ale długo ta ręka ku niebu,

      Kapelusz czarny jako chorągiew pogrzebu,

      Głowa, z której włos przemoc odarła bezwstydna,

      Głowa niezawstydzona, dumna, z dala widna,

      Co wszystkim swą niewinność i hańbę obwieszcza

      I wystaje z czarnego tylu głów natłoku,

      Jak z morza łeb delfina, nawałnicy wieszcza,

      Ta ręka i ta głowa zostały mi w oku,

      I zostaną w mej myśli, – i w drodze żywota

      Jak kompas pokażą mi, powiodą, gdzie cnota:

      Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie,

      Zapomnij o mnie. —

      KS. LWOWICZ

                        Amen za was.

      KAŻDY Z WIĘŹNIÓW

                        I za siebie.

      JAN SOBOLEWSKI

      Tymczasem zajeżdżały inne rzędem długim

      Kibitki; – ich wsadzano jednego po drugim.

      Rzuciłem wzrok po ludu ściśnionego kupie,

      Po wojsku, – wszystkie twarze pobladły jak trupie;

      A w takim tłumie taka była cichość głucha,

      Żem słyszał każdy krok ich, każdy dźwięk łańcucha.

      Dziwna rzecz! wszyscy czuli, jak nieludzka kara:

      Lud, wojsko czuje, – milczy, – tak boją się cara.

      Wywiedli ostatniego; – zdało się, że wzbraniał,

      Lecz on biedny iść nie mógł, co chwila się słaniał,

      Z wolna schodził ze schodów i ledwie na drugi

      Szczebel stąpił, stoczył się i upadł jak długi;

      To Wasilewski, siedział tu w naszym sąsiedztwie;

      Dano mu tyle kijów onegdaj na śledztwie,

      Że mu odtąd krwi kropli w twarzy nie zostało.

      Żołnierz przyszedł i podjął z ziemi jego ciało,

      Niósł w kibitkę na ręku, ale ręką drugą

      Tajemnie łzy ocierał; – niósł powoli, długo

      Wasilewski nie zemdlał, nie zwisnął, nie ciężał,

      Ale jak padł na ziemię prosto, tak otężał.

      Niesiony, jak słup sterczał i jak z krzyża zdjęte

      Ręce miał nad barkami żołnierza rozpięte;

      Oczy straszne, zbielałe, szeroko rozwarte; —

      I lud oczy i usta otworzył; – i razem

      Jedno westchnienie z piersi tysiąca wydarte,

      Głębokie i podziemne jęknęło dokoła,

      Jak