Генрик Сенкевич

Krzyżacy, tom drugi


Скачать книгу

Danuśka zginęła, to z jego ręki. Gadają, że spotkała go też jakowaś przygoda – ale księżna powiedziała mi w Płocku, że się wykręcił. Z nim to będziemy mieli w Szczytnie sprawę. Dobrze, że mamy pismo od Lichtensteina, bo jego się podobno gorzej psubraty boją niż samego mistrza… Że to, prawią, powagę ma okrutną i zachowanie572 wielkie, a przy tym mściwy jest. Najmniejszej krzywdy nie daruje… Bez tego pisma nie jechałby ja tak spokojnie do Szczytna.

      – A ówże stary jako się zowie?

      – Zygfryd de Löwe.

      – Bóg da, że damy sobie i z nim rady.

      – Bóg da!

      Tu Maćko roześmiał się i po chwili począł mówić:

      – Powiada do mnie księżna w Płocku: „Krzywdujecie573 się, krzywdujecie jako baranki na wilków, a tu, powiada, z tych wilków trzech już nie żywie574, bo ich niewinne baranki zdusiły”. I prawdę rzekłszy, tak to i jest…

      – A Danuśka? a jej rodzic?

      – To samo powiedziałem księżnie. Ale w duszy rad jestem, iże się pokazuje, jako i nas krzywdzić jest nieprzezpieczna575 rzecz. Juści wiemy, jak toporzysko576 chycić577 w garść i godnie nim machnąć! A co do Danuśki i Juranda, to prawda. Ja myślę tak samo jak i Czech, że ich już na świecie nie ma, ale w rzeczy578 to nikt dobrze nie wie… Tego Juranda też mi żal, bo i za życia się boleści o dziewczynę najadł, i jeżeli zginął, to ciężką śmiercią.

      – Co go kto przy mnie wspomni, to zaraz o tatusiu myślę, którego też na świecie nie ma – odpowiedziała Jagienka.

      I tak mówiąc, podniosła zwilżone, śliczne oczy ku górze. Maćko zaś pokiwał głową i rzekł:

      – W Bożym on wiecu i w światłości wiekuistej na pewno, bo lepszego od niego człowieka chyba w całym naszym królestwie nie było…

      – Oj, nie było ci, nie było! – westchnęła Jagienka.

      Lecz dalszą rozmowę przerwał im chłop przewodnik, który powstrzymał nagle źrebca, a następnie zawrócił go, przyleciał pędem do Maćka i zawołał jakimś dziwnym, wylęknionym głosem:

      – O dla Boga! Patrzcie no, panie rycerzu, kto to ku nam z pagórka idzie.

      – Kto, gdzie? – zawołał Maćko.

      – A owdzie! Chyba wielgolud579 czy co…

      Maćko z Jagienką wstrzymali stępaki580, spojrzeli we wskazanym przez przewodnika kierunku i istotnie oczy ich ujrzały na wyniosłości pagórka, na pół albo i więcej stajania581 jakowąś postać, której wymiary zdawały się znacznie przenosić zwykłe ludzkie kształty.

      – Sprawiedliwie mówi, że chłop jest duży – mruknął Maćko.

      Potem zmarszczył się, splunął nagle w bok i rzekł:

      – Na psa urok!

      – Czemu zaś zaklinacie? – spytała Jagienka.

      – Bom wspomniał, jako w taki sam ranek obaczyliśmy ze Zbyszkiem na drodze z Tyńca do Krakowa takiego samego niby wielkoluda. Powiadali wówczas, że to Walgierz Wdały582. Ba! pokazało się, że to był pan z Taczewa583, ale też nic dobrego z tego nie wypadło. Na psa urok.

      – To nie rycerz, bo piechtą584 idzie – rzekła, wytężając wzrok, Jagienka. – I widzę nawet, że nijakiej broni nie ma, jeno kostur w lewej ręce dzierży…

      – I maca nim przed sobą, jakby była noc – dodał Maćko.

      – I ledwie się rusza. Pewnie! Ślepy chyba czy co?

      – Ślepy jest, ślepy! jako żywo!

      Ruszyli końmi i po niejakim czasie zatrzymali się naprzeciw dziada, który schodząc z pagórka niezmiernie powoli, szukał przed sobą kosturem drogi.

      Był to starzec rzeczywiście ogromny, chociaż widziany z bliska przestał im się wydawać wielkoludem. Sprawdzili też, że był zupełnie ślepy. Zamiast oczu miał dwie czerwone jamy. Brakło mu również prawej dłoni, na miejscu której nosił węzeł uczyniony z brudnej szmaty. Białe włosy spadały mu aż na ramiona, a broda sięgała pasa.

      – Nie ma chudzina585 ni pacholęcia, ni psa i sam omackiem drogi szuka – ozwała się Jagienka. – Dla Boga, nie możem go przecie bez pomocy ostawić. Nie wiem, czy mnie będzie rozumiał, ale przemówię do niego po naszemu.

      To rzekłszy, zeskoczyła żywo586 ze stępaka i zatrzymawszy się tuż przed dziadem, poczęła szukać pieniędzy w skórzanej kalecie587 wiszącej u jej pasa.

      Dziad też, usłyszawszy przed sobą tupot koński i gwar, wyciągnął przed siebie kostur i podniósł do góry głowę, jak czynią ludzie ślepi.

      – Pochwalony Jezus Chrystus! – rzekła dziewczyna. – Rozumiecie, dziadku po krześcijańsku?

      Ów zaś, usłyszawszy jej słodki, młody głos, drgnął, przez twarz przeleciał mu jakiś dziwny błysk, jakby wzruszenia i rozrzewnienia, nakrył powiekami swe puste jamy oczne i nagle, rzuciwszy kostur, padł przed nią na kolana, z wyciągniętymi w górę ramionami.

      – Wstańcie, i tak was wspomogę. Co wam jest? – spytała ze zdziwieniem Jagienka.

      Lecz on nie odpowiedział nic, tylko dwie łzy spłynęły mu po policzkach a z ust wyszedł podobny do jęku głos:

      – Aa! a!

      – Na miłosierdzie boskie! niemowaście czy jak?

      – Aa! a!

      To wygłosiwszy, podniósł dłoń; naprzód uczynił nią znak krzyża, potem jął wodzić lewą dłonią wzdłuż ust. Jagienka, nie zrozumiawszy, spojrzała na Maćka, który rzekł:

      – Chyba coś ci takiego pokazuje, jakby mu język urżnęli.

      – Urżnęli wam język? – spytała dziewczyna.

      – A! a! a! a! – powtórzył kilkakrotnie dziad, kiwając przy tym głową.

      Po czym wskazał palcami na oczy, następnie wysunął prawe ramię bez dłoni, a lewą wykonał ruch do cięcia podobny.

      Teraz zrozumieli go oboje.

      – Kto wam to uczynił? – spytała Jagienka.

      Dziad zrobił znów kilkakrotnie znak krzyża w powietrzu.

      – Krzyżacy! – zakrzyknął Maćko.

      Starzec opuścił na znak potwierdzenia głowę na piersi.

      Nastała chwila milczenia, tylko Maćko i Jagienka spoglądali na się z niepokojem, mieli bowiem przed sobą jawny dowód tego braku miłosierdzia i braku miary w karaniu, jakimi odznaczali się rycerze zakonni.

      – Srogie rządy! – rzekł wreszcie Maćko – i ciężko go pokarali, a Bóg wie, czy słusznie. Nie dopytamy się o to. Żeby choć wiedzieć, gdzie go odwieźć, bo to musi być człek z tych okolic. Po naszemu rozumie, gdyż tu prosty naród taki jest jako i na Mazowszu.

      – Rozumiecie