nie umiał odpowiedzieć, lecz twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz tak niezmiernego bólu, że litościwe serce Jagienki zadrgało tym większym współczuciem, a nawet Maćko, chociaż nie byle co wzruszyć go mogło, rzekł:
– Pewnikiem skrzywdzili go, psubraty, może i bez jego winy.
Jagienka zaś wetknęła w dłoń nędzarza kilka drobnych pieniążków.
– Słuchajcie – rzekła. – Nie opuścim was. Pojedziecie z nami na Mazowsze i w każdej wsi będziemy was pytać, czy nie wasza. Może się jako dogadamy. Wstańcie jeno teraz, boć my przecie nie święci.
Lecz on nie wstał, owszem pochylił się i objął jej nogi, jakby w opiekę się oddając i dziękując, przy czym jednak pewne zdziwienie, a nawet jakby zawód mignęły mu na obliczu. Być może, iż miarkując z głosu sądził, iż stoi przed dziewczyną, tymczasem dłoń jego trafiła na jałowicze skórznie588, jakie w podróży nosili rycerze i giermkowie.
Ona zaś rzekła:
– Tak i będzie. Przyjdą wnet nasze wozy, to sobie odpoczniecie i pożywicie się. Ale na Mazowsze nie od razu pojedziecie, bo przedtem trzeba nam do Szczytna.
Na to słowo starzec zerwał się na równe nogi. Zgroza i zdumienie odbiły mu się na twarzy. Roztworzył ramiona, jakby chcąc zagrodzić drogę, a z ust poczęły mu się wydobywać dzikie i jak gdyby pełne przerażenia dźwięki.
– Co wam? – zawołała przelękniona Jagienka.
Lecz Czech, który już przedtem był z Sieciechówną nadjechał i od pewnego czasu wpatrywał się uporczywie w dziada, zwrócił się nagle do Maćka ze zmienioną twarzą i dziwnym jakimś głosem rzekł:
– Na rany boskie! pozwólcie, panie, bym do niego przemówił, bo ani wiecie, kto on może być!
Po czym, nie pytając o pozwolenie, poskoczył do dziada, położył mu ręce na barkach i jął589 pytać:
– Ze Szczytna idziecie?
Starzec jakby uderzony dźwiękiem jego głosu uspokoił się i skinął głową.
– A nie szukaliście tam dziecka?…
Głuchy jęk był jedyną odpowiedzią na to pytanie.
Wówczas Hlawa przybladł nieco, chwilę jeszcze wpatrywał się swym rysim wzrokiem w rysy starca, po czym rzekł z wolna i dobitnie:
– To wyście Jurand ze Spychowa!
– Jurand! – zakrzyknął Maćko.
Lecz Jurand zachwiał się w tej chwili i omdlał. Przebyte męki, brak pożywienia, trudy podróży obaliły go z nóg. Oto dziesiąty już dzień upływał, jak szedł tak omackiem, błądząc i szukając przed sobą kijem drogi, o głodzie, w utrudzeniu i niepewności, dokąd idzie. Nie mogąc pytać o drogę, w dzień kierował się tylko ciepłem promieni słonecznych, noce spędzał w rowach przy gościńcu. Gdy zdarzyło mu się przechodzić przez wieś, osadę lub gdy spotykał ludzi naprzeciw idących, dłonią i głosem żebrał jałmużny, lecz rzadko kiedy wspomogła go litościwa ręka, powszechnie bowiem brano go za zbrodniarza, którego dosięgła pomsta prawa i sprawiedliwości. Od dwóch dni żywił się korą drzewną i liśćmi i już był zwątpił, czy trafi kiedykolwiek na Mazowsze – aż tu nagle otoczyły go litościwe swojackie serca i swojskie głosy, z których jeden przypomniał mu słodki głos córki – a gdy w końcu wymieniono jeszcze i jego imię, przebrała się wreszcie miara wzruszeń, serce ścisnęło mu się w piersi, myśli zakręciły się wichrem w głowie i byłby zwalił się twarzą w proch gościńca, gdyby nie podtrzymały go krzepkie590 ramiona Czecha.
Maćko zeskoczył z konia, po czym obaj wzięli go, ponieśli ku taborkowi, a następnie ułożyli na wymoszczonym sianem wozie. Tam Jagienka z Sieciechówną, ocuciwszy go, nakarmiły i napoiły winem, przy czym Jagienka widząc, że nie może utrzymać kubka, sama podawała mu napój. Zaraz potem chwycił go nieprzeparty kamienny sen, z którego dopiero na trzeci dzień miał się rozbudzić.
Oni zaś złożyli tymczasem prędką doraźną naradę.
– Krótko rzekę – ozwała się Jagienka. – Nie do Szczytna teraz jechać, ale do Spychowa, by go w przezpiecznym miejscu między swoimi we wszelakim starunku591 zostawić.
– Obacz, jak się to rządzisz! – odpowiedział Maćko. – Do Spychowa trzeba go odesłać, ale niekoniecznie mamy wszyscy jechać, bo z nim może jeden wóz pójść.
– Nie rządzę ja się, jeno tak mniemam, że siła592 możemy się od niego i o Zbyszku, i o Danuśce dowiedzieć.
– A po jakiemu będziesz z nim gadać, kiedy języka nie ma?
– A któż jak nie on pokazał wam, że nie ma? Widzicie, że i bez gadania dowiedzieliśmy się wszystkiego, czego nam było trzeba, a cóż dopiero, gdy się do jego pokazywania głową i rękoma wezwyczaim593! Spytacie go na ten przykład, czy wracał Zbyszko z Malborga do Szczytna, to jużci albo skinie głową, albo zaprzeczy. I to samo o innych rzeczach.
– Prawda jest! – zawołał Czech.
– Nie sprzeczam się i ja też, że prawda – rzekł Maćko – i sam takową myśl miałem, jeno u mnie pierwsza rozwaga, a gęba potem.
To rzekłszy, kazał zawrócić taborkowi ku mazowieckiej granicy. W czasie drogi Jagienka raz po raz podjeżdżała do wozu, na którym leżał Jurand, bojąc się, aby nie zamarł we śnie.
– Nie poznałem go – mówił Maćko – ale i nie dziwota. Chłop był jak tur594! Powiadali o nim Mazurowie, że on jeden między nimi mógłby się był z samym Zawiszą595 potykać – a teraz iście596 kościotrup.
– Chodziły słuchy – rzekł Czech – że go mękami zmożyli, ale poniektóry i wierzyć nie chciał, by zaś chrześcijanie tak mieli postąpić z pasowanym rycerzem, który też świętego Jerzego ma za patrona.
– Bóg dał, że go Zbyszko choć w części pomścił. No, ale patrzcie, jakowa jest między nami a nimi różnica. Prawda! Z czterech psubratów trzech już legło – ale w bitwie legli i nikt żadnemu języka w niewoli nie obrzezał597 ani też oczu nie wyłuskiwał.
– Bóg ich pokarze – rzekła Jagienka.
Lecz Maćko zwrócił się do Czecha:
– A tyś jak go uznał598?
– Zrazum go też nie uznał, chociażem go później, panie, od was widział.
Ale mi coś tam chodziło po głowie i im więcej mu się przypatrywałem, tym więcej chodziło… Ba! brody nie miał ni białych włosów, możny był pan a potężny; jakoże go było w takim dziadzie uznać! Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko zamyślił się.
– Ze Spychowa trzeba by go księciu zawieść, który przecież takiej krzywdy znacznemu człowiekowi wyrządzonej płazem puścić nie może.
– Wyprą się, panie; porwali mu zdradą dziecko i wyparli się599, a o panu ze Spychowa powiedzą, że w bitwie i język, i rękę, i oczy utracił.
– Słusznie – rzekł Maćko. – Toćże