rektor Marcin Godebski rozpoczął gorączkowe poszukiwania patrona, któremu chciał powierzyć opiekę nad pińskim kolegium jezuitów. W niedzielny wieczór 16 kwietnia ukazał się mu jakiś nieznany jezuita o budzącej sympatii świetlistej twarzy. „Szukasz patrona, który ochroni kolegium? Masz przecież mnie. Jestem twoim współbratem. Andrzejem Bobolą zabitym przez kozaków w obronie wiary. Odszukaj moje ciało. Bożą wolą jest bowiem, żebyś oddzielił mnie od innych” – powiedział duch.
Ksiądz Godebski polecił odszukać trumnę. Nie było to łatwe. Przez dwa dni bezskutecznie przetrząsano wilgotne czeluście kościelnej krypty. Wśród rozpadających się trumien nie było trumny Boboli. Drugiego dnia wieczorem Andrzej Bobola objawił się zakrystianinowi Prokopowi Łukaszewiczowi, instruując go dokładnie, gdzie znajduje się miejsce pochówku męczennika. Trzeciego dnia udano się we wskazane miejsce i po kilku zaledwie sztychach łopatą odsłonięto tabliczkę z napisem „Ojciec Andrzej Bobola Towarzystwa Jezusowego przez kozaków zabity”. Po otwarciu trumny oczom zgromadzonych ukazało się zmaltretowane ciało męczennika. Rektor rozpoznał w zmarłym osobę, która nawiedziła go nocą. Mimo wielu lat przechowywania w wilgotnej krypcie ciało jezuity było takie jak w chwili śmierci, a krew nadal była czerwona. Uznano to za cud, zwłoki odziano i przełożono do nowej trumny.
Wieść ta obiegła powoli całą Rzeczpospolitą. Mieszkańcy Pińska, Janowa i okolic zaczęli przypominać sobie historię sprzed lat, od tej pory przed szczątkami męczennika modliły się rzesze ludzi. Jego kult zaczął szerzyć się bardzo szybko, a on sam – zgodnie z obietnicą – otoczył opieką nie tylko wspomniany klasztor jezuicki. Kolegium i miasto otrzymały swojego patrona. Kult Andrzeja Boboli rósł lawinowo. Wypraszano za jego wstawiennictwem wiele łask. Rozpoczęto także starania o beatyfikację, które jednak – jak wspomniano wyżej – przerwały rozbiory i kasata zakonu jezuitów.
Po raz drugi Andrzej Bobola przypomniał o sobie w Wilnie w roku 1819. Listopadowy wieczór pełen był zimnych i lepkich mgieł. Późna jesień odarła okolicę z kolorów i wdzięku. Z drzew opadały nasiąknięte wodą złote liście…
W wileńskim klasztorze przebywał wówczas dominikanin, ojciec Alojzy Korzeniewski (zm. 1826), fizyk i kaznodzieja prześladowany przez carskie władze. Ojciec Korzeniewski załamany wydanymi przez cara zakazami głoszenia słowa Bożego, spowiadania i publikowania, patrzył w bezsenną noc przez okno celi i modlił się do Andrzeja Boboli, zawierzając mu sprawę niepodległości Polski:
– Męczenniku z Janowa!, wszakże już tyle razy przepowiedziałeś nam bliskie zmartwychwstanie ojczyzny naszej. Czyżby jeszcze nie był nadszedł czas, by niebo wysłuchało modły Twoje i przepowiednie Twe się ziściły? Wiesz lepiej ode mnie, z jaką nienawiścią schizmatycy prześladują naszą świętą wiarę i jak starają się kraj nasz kochany, Ojczyznę twoją do schizmy popchnąć. Ach, święty Męczenniku… Patronie nasz, czy nie dosyć tej chłosty, tegoż upalenia? Wyjednaj dla biednych Polaków litość u miłosiernego Boga. Niech Polska stanie się znowu jednym królestwem prawowiernym i Bogu podległym.
Utrapiony dominikanin westchnął, zamyślił się, zamknął okno i złożył do spoczynku, by zapomnieć o twardej rzeczywistości. Wtem w maleńkiej samotnej celi zakonnika zajaśniało dziwne światło i jakaś wspaniała postać stanęła w jej środku.
– Otóż jestem, ojcze Korzeniewski! Jestem ten, którego przyczyny wzywałeś. Otwórz okno jeszcze raz i popatrz, i zobaczysz rzeczy, których nigdy dotąd nie widziałeś.
Choć przerażony, ale posłuszny dominikanin spełnił polecenie. Drżącą od lęku i wzruszenia dłonią otworzył okno i… jakież było jego zdziwienie. Znikł ogród klasztorny, znikł mur go otaczający, a miejsce jego zajęła rozległa równina, przecudny krajobraz.
– Płaszczyzna, która się przed tobą roztacza, mówił dalej niebieski posłaniec – to ziemia pińska, ta sama, na której Bóg mi pozwolił krew przelać za miłość Chrystusa. Lecz przyjrzyj się bliżej, a dowiesz się o tym, coś tak bardzo pragnął widzieć.
I wyjrzał ojciec Korzeniewski po raz drugi przez okienko swej celki i w tej chwili cała równina była zaludniona. Toczyła się tam krwawa, zaciekła bitwa. Nieprzeliczone szeregi Moskali, Niemców, Francuzów, Anglików i innych narodowości uderzyły na siebie wzajemnie. Niebo płonęło od pożarnej łuny. Surowy, nieznośny cuch krwi przyprawiał o mdłości przerażonego widza. Dominikanin odwrócił wzrok ze wstrętem i zgrozą. Wtedy Męczennik Towarzystwa Jezusowego stał niewzruszony w pośrodku celi i łagodnym lecz przekonującym tonem objaśnił to widzenie:
– Kiedy ludzkość doczeka się takiej wojny – tu wskazał na pole bitwy – to za przywróceniem pokoju nastąpi wskrzeszenie Polski, a ja uznany zostanę głównym jej patronem.
Ksiądz Korzeniewski zaledwie mógł oczom i uszom swym wierzyć w to, co widziały i słyszały. Unosząc się niebiańską radością nad tym wszystkim, prosił świętego Andrzeja o jakiś znak ziemskiej pewności, że to nie sen, nie złudzenie, ale rzeczywistość. Na to odpowiedział św. Andrzej:
– Ja ci to mówię, ja, Andrzej, o prawdzie tego cię zapewniam. Widzenie twoje jest rzeczywiste i niezawodne, a wszystko to się spełni co do joty. Więc już bez troski udaj się na spoczynek. Żeby ci jednak i znak upragniony zostawić, żeś istotnie widział i słyszał to wszystko, zostawiam ci ślad dłoni mojej na tym stole.
To mówiąc, położył rękę na stole dominikanina i zniknął.
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, jakie na nim zrobiło ukazanie się męczennika, ksiądz Korzeniewski zbliżył się do stołu i zobaczył wyraźny odcisk dłoni na stole. Następnego dnia zawołał wszystkich ojców i braci klasztoru, którzy widzieli i poświadczyli znamię zostawione przez świętego Andrzeja Bobolę.
To niezwykłe wydarzenie ksiądz Korzeniewski opisał później w swoich wspomnieniach – książce, która ukazała się w USA. Opis widzenia i proroctwa zostały również opublikowane w czasopismach francuskich i polskich po ogłoszeniu beatyfikacji Andrzeja Boboli w roku 1853, ale wówczas podchodzono do sprawy z dużą rezerwą. Dopiero po stu latach proroctwo okazało się prawdą…
Pod koniec komunistycznej okupacji Polski doszło do kolejnych objawień Andrzeja Boboli. Tym razem w Strachocinie – wiosce, którą uznaje się za miejsce narodzin męczennika. Na strachocińskiej plebanii straszyło jeszcze przed wojną. Kolejni proboszczowie i ludzie przebywający na plebanii słyszeli dziwne odgłosy, tajemnicza zjawa siadała na łóżku, ściągała kołdrę, stąpała pod drzwiami, spadały lampki, brewiarz, z pustego chóru zleciał kamień, huśtał się żyrandol w kościele. Księża bali się mieszkać na plebanii, a ksiądz Ryszard Mucha trafił z tego powodu do szpitala.
W 1983 roku zastąpił go ksiądz Józef Niżnik. W nocy z 10 na 11 września 1983 roku obudziło go uderzenie w rękę. Jego oczom ukazała się „smukła, na czarno ubrana” zjawa „z czarną brodą”. Ksiądz myślał, że to napad i z krzykiem rzucił się w kierunku intruza. Zjawa oddaliła się w kierunku okna i znikła. Wystraszony kapłan do rana nie mógł zmrużyć oka. Zjawa objawiała się regularnie w ciągu kolejnych czterech lat, zawsze w nocy o godzinie 2.10.
Proboszcz Niżnik, który pozostał cały ten czas na plebanii, skojarzył w końcu postać z Andrzejem Bobolą. Zaintrygowany zrezygnował ze studiów na KUL-u i postanowił zostać w Strachocinie na dłużej. Z czasem dotarł do informacji, że ojciec Pio powiedział pewnej polskiej zakonnicy, że święty Andrzej domaga się kultu w Strachocinie. 16 maja 1987 roku, w 330. rocznicę śmierci męczennika ksiądz Niżnik powiedział wiernym, że powinni go czcić. Po tym wydarzeniu, w najbliższą noc, postać pojawiła się po raz ostatni.
16 maja 1988 roku uroczyście wprowadzono relikwie świętego i umieszczono je w wybudowanym ku jego czci