Tadeusz Dołęga-mostowicz

Bracia Dalcz i S-ka


Скачать книгу

Marychna nigdy jego smętnawych zalotów nie brała poważnie, na nadskakiwanie odpowiadała nieszkodliwą kokieterią, lubiła go jednak przede wszystkim za to, że Ottman nigdy nie omijał sposobności, by z nią porozmawiać i powiedzieć jej kilka miłych komplementów. On jeden bodaj w całej fabryce nie zmienił do niej stosunku od czasu, gdy została sekretarką Krzysztofa, i po dawnemu uśmiechał się do niej swymi bardzo niebieskimi oczami.

      Stali na pomoście i opowiadał jej właśnie z przejęciem o jakimś fenomenalnym aparacie do doświadczeń, nabytym świeżo do laboratorium fabrycznego, gdy do tramwaju wskoczył sekretarz Holder.

      – O, pan już do pracy? – zdziwiła się Marychna. – Cóż tak wcześnie?

      Holder był nienaturalnie podniecony:

      – Jak to – powiedział, nie witając się – to państwo nic nie wiecie?

      – Bo co się stało? – pogodnie zapytał Ottman.

      – Dyrektor Wilhelm Dalcz nie żyje!

      – Jezus, Maria! Umarł?…

      Holder obejrzał się, twarz mu się skrzywiła i zrobił niewyraźny ruch ręką:

      – Podobno… naturalną śmiercią…

      Rozdział III

      Od poczty w Kazeniszkach do jakutowskiego dworu nie było więcej ponad cztery kilometry, ale zamieć zrobiła się taka, że stary Marciejonek, chociaż znał tu każde drzewo przydrożne i każdy kamień, nadłożył jeszcze dobrych dwa, zanim przez tumany śniegu dostrzegł pierwsze światła.

      Zresztą we dworze tylko dwa okna były oświetlone, i to słabo, bo większą część szyb pozaklejano gazetami. Drzwi frontowego podjazdu od lat były nieczynne i zabite deskami, od kuchennej zaś sionki śnieg zawalił furtkę powyżej pasa tak, że posłaniec z trudem, klnąc i sapiąc, dotarł wreszcie do klamki. Drzwi nie były zamknięte. W sionce59, gdzie wycie wiatru nie było już tak głośne, dosłyszał dźwięki harmonii, na której ktoś w głębi domu wygrywał trepaka60.

      Marciejonek wszedł do ciemnej kuchni, nie śpiesząc się odwiązał baszłyk61, linkę, którą miał ściągnięty kożuch, otrząsnął się i wydobywszy z zanadrza telegram, zastukał do drzwi, a nie usłyszawszy odpowiedzi, wszedł do pokoju, który dawniej, jeszcze za życia starych państwa Korniewickich, był kredensem62. Na podłodze leżało kilka połamanych krzeseł, jakieś rozbite garnki i butelki. Potykając się, dotarł do jadalni, zawalonej słomą i również ogołoconej od dawna z mebli. Zapach kiszonej kapusty mieszał się tu ze stęchłym piwnicznym powietrzem.

      Z sąsiedniego pokoju dolatywały zmieszane piskliwe głosy.

      – Tfu! – splunął Marciejonek. – Wstydu przed ludźmi nie ma.

      Bezceremonialnie zastukał pięścią do drzwi. Chrapliwe dźwięki harmonii i piski umilkły nagle, natomiast rozległ się poirytowany głos:

      – Kogo tam diabli przynieśli?

      – Telegram.

      – Co?

      – Mówię: telegram.

      – No więc właź, cymbale jeden!

      Marciejonek, ociągając się, uchylił drzwi i powiedział:

      – Ja tam nie mam po co wchodzić i na takie rzeczy patrzeć, żeby grzech na stare plecy brać.

      W odpowiedzi usłyszał piskliwy śmiech i kilka głośnych przekleństw. Przez szparę ujrzał nieduży pokój oświetlony kopcącą naftową lampą, stół, gęsto zastawiony butelkami, i siedzące przy nim obie Paraszkówny, te „bezwstydne dziwki”, o których sam proboszcz powiedział z ambony, że są zakałą całej okolicy i sieją zgorszenie. Z pokoju bił gorący zaduch piwa, wódki i cebuli.

      – Idź, Wańka, i odbierz telegram – odezwał się z kąta gruby głos.

      Po podłodze zastukały leniwie ciężkie buty i przed Marciejonkiem stanął Wańka, piętnastoletni wyrostek, ze swoją harmonią, przewieszoną na rzemieniu przez ramię. Oczy miał czerwone jak królik, twarz spoconą i błyszczącą.

      – Dawajcie – zatoczył się, wyciągając rękę.

      – Należy się złotówka – burknął Marciejonek i podał mu depeszę.

      – Przeczytaj – warknął głos z kąta.

      Chłopiec bezceremonialnie zsunął ze stołu kilka pustych butelek, rozłożył depeszę, zamyślił się i widocznie doszedłszy do przekonania, że harmonia będzie mu przeszkadzała w czytaniu, odstawił ją na okno. Chodząc, człapał ogromnymi buciskami, których cholewy sięgały mu prawie do połowy chudych ud.

      – No, prędzej – zirytował się głos w kącie.

      – Już, panoczku, już… „Jaśnie wielmożny pan Paweł Dalcz. Przyjeżdżaj natychmiast… Ojciec zmarł tragicznie…” Napisano „tragicznie”… co to znaczy?…

      – Czytaj – huknął głos mężczyzny i jednocześnie zatrzeszczały sprężyny łóżka.

      – „…Grozi ruina… Wszyscy potraciliśmy głowy… W tobie ratunek… Matka”. To i wszystko, panoczku.

      – To niby czyj ojciec? – zapytała jedna z Paraszkówien, ściągając na plecach rozchełstaną bluzkę.

      – O, głupia! Toż jego, Pawła – wzruszyła ramionami druga.

      – Złotówka się należy – gniewliwie przypomniał się Marciejonek.

      Tymczasem z posłania wstał sam gospodarz. Był tylko w koszuli i w kalesonach, wielki, barczysty, szedł z pochyloną głową, chwiejąc się i zataczając. Gdy głowa jego znalazła się w kręgu lampy, Marciejonek zobaczył porośniętą, od wielu dni niegoloną twarz, zmierzwione włosy i brudne ręce, w których trząsł się arkusik depeszy. Koszula też była brudna i w wielu miejscach podarta.

      Podniósł głowę i usiłował skupić myśli. Jego brwi wykonały kilka ruchów.

      – Wańka! – zawołał – biegaj do Lejby i powiedz, żeby pożyczył konia. Jeżeli nie zechce dać tobie, to niech sam mnie zawiezie na stację… Czekaj… i żeby wziął dla mnie pięćdziesiąt złotych.

      – On nie da – z rezygnacją zauważył Wańka.

      – Musi dać! Powiedz mu, że mój ojciec umarł i zostawił mi wielki spadek. Tak. I powiedz, że zgadzam się na ten ogród. Nawet i na trzy lata, jak on sam chce, byle dał pieniądze i byle pożyczył konia. Rozumiesz?

      – Nie da…

      – Nie twoja rzecz, ty parszywe szczenię! Marsz, a jak nie da, to tobie wszystkie zęby wybiję! No, jazda!

      Wańka, nie śpiesząc się, naciągnął połatany kożuch, nasunął na oczy czapkę i wyszedł.

      – Złotówka się należy – chrząknął Marciejonek.

      – Jaka złotówka? – przeciągnął się Paweł Dalcz.

      – Za telegram.

      – Będę ci winien.

      – Niech pan da, ja jestem biedny człowiek. Taka zawieja, błądziłem…

      – Dałbym ci, ale nie mam – zastanowił się. – Zresztą czekaj, przyda ci się to?

      Zdjął ze ściany skórzaną torbę myśliwską i podał staremu.

      – Pewno, że się przyda, dziękuję