pomyślą wszyscy, że traktujemy nauczycielki jak członków rodziny…
– Wolałabym jednak, ażebyś ty do tego nie należał – odpowiedziała mu pani Latter tonem surowym.
Madzia tak głośno położyła dziennik na biurku, że rozmawiający umilkli, a następnie weszli do gabinetu.
– No, niechże nas panna Magdalena osądzi – rzekł pan Kazimierz. Był zarumieniony, oczy mu błyszczały i nigdy jeszcze nie wydał się Madzi tak ładnym jak dziś. – Niech powie panna Magdalena… – dodał.
– Proszę cię, ani słowa!… – przerwała mu pani Latter. – Dobrze, moje dziecko, możesz wrócić na górę – rzekła do Magdaleny.
Madzia szybko opuściła gabinet, lecz spostrzegła, że pani Latter jest bardzo zmieniona. Oczy miała ogromne i ciemniejsze niż zwykle, twarz żółtą; zdawało się, że od wczoraj schudła.
„Pani Latter jest bardzo piękna” – pomyślała Madzia idąc na schody. Ale przed wzrokiem jej duszy stał obraz nie pani Latter, tylko jej syna.
Zanim dziewczynki rozeszły się na obiad, już w całej szkole opowiadano o Joasi najdziwniejsze historie. Z jednej strony, słyszano od stróża, że pannę Joannę w nocy odprowadził do domu jakiś młody pan bardzo zasłonięty; z drugiej strony, ktoś z miasta utrzymywał, że pannę Joannę widziano po koncercie w restauracji, gdzie była w towarzystwie panów i pań w osobnym gabinecie i śpiewała przy fortepianie. Nareszcie lokaj, który jej drzwi otworzył, szepnął jednej z pokojówek, że od panny Joanny, kiedy weszła, czuć było wino.
Na pensji nikt nie wątpił, że Joasia straci miejsce, jeżeli go już nie straciła; znano bowiem surowość pani Latter. Toteż nauczycielki i pensjonarki, nie wyłączając Zosi, tej samej, która zamknęła drzwi sypialni, wszystkie żałowały Joanny.
Tylko panna Żaneta twierdziła, że to są plotki, i utrzymywała, że pani Latter nie oddali Joasi, ponieważ bardzo energicznie ujęła się za nią panna Howard.
Po obiedzie Magdalena z biciem serca poszła do lazaretu odwiedzić Joasię, której pomimo współczucia nikt nie odwiedzał. Znalazła ją w łóżku mizerną, a przy niej pannę Howard, która zobaczywszy Madzię zerwała się z krzesła.
– Tylko niech pani nie myśli – zawołała – że ja tu pielęgnuję chorą!… To zajęcie dla bab, ale nie dla kobiety czującej ludzką godność…
– Jaka pani dobra! – rzekła Joasia wyciągając do niej rękę.
– Ja nie jestem dobra!… – oburzyła się panna Howard podnosząc w górę płowe brwi i chude ramiona. – Ja tylko przyszłam złożyć hołd kobiecie zbuntowanej przeciw tyranii przesądów… Co to jest, ażeby kobieta nie miała prawa wracać o drugiej w nocy, jeżeli mężczyznom wolno wracać choćby o piątej nad ranem?… Gdybym była panią Latter, porozpędzałabym niegodziwych lokajów, którzy śmią robić uwagi, i wydaliłabym z pensji tego smarkacza, Zosię…
– Ja nie mam do nich żalu – przerwała Joasia.
– Ale ja mam! – zawołała panna Howard. – Jak również mam szacunek dla pani Latter, że nareszcie zerwała z przesądami…
– Cóż ona zrobiła?… – pyta Madzia.
– Nie wszystko, ale jak na nią, dość dużo, uznała bowiem, że panna Joanna jest istotą samodzielną i ma prawo przychodzić do domu wówczas, kiedy jej się podoba. Zresztą – dodała panna Howard – oświadczyłam jej dziś rano, że jeżeli Joasia straci miejsce, ja wyjdę z domu na całą noc…
– Ach, Boże, co pani mówi?… – przerwała jej Madzia ze śmiechem.
– Wypowiadam moje najświętsze przekonania. Tak jest, wyszłabym na całą noc i – niechby mnie jaki nikczemnik ośmielił się zaczepić!…
Twarz panny Howard stała się pąsową, a nawet włosy przybrały jeszcze bardziej niezdecydowany kolor, kiedy wypowiadała te poglądy.
Nareszcie chwilkę odpocząwszy zwróciła się do Madzi i rzekła, mocno ściskając ją za rękę:
– No, zostawiam panią przy chorej i jestem zadowolona, że i pani ma odwagę wielkich przekonań. Za rok, dwa, najwyżej trzy, będzie nas miliony!…
„Nas?… – pomyślała Madzia rumieniąc się. – Cóż ona myśli, że i ja zostanę emancypantką?…”.
Po wyjściu panny Howard, która dla zadokumentowania swoich najświętszych przekonań tak trzasnęła drzwiami, że cały pokój zadrżał, Madzia usiadła przy chorej. Dostrzegła w niej zmianę. Panna Joanna leżała z rękoma opuszczonymi, a na jej rzęsach było widać łzy.
– Co tobie, Joasiu? – szepnęła Magdalena.
– Ach, nic… nic!… Niczego nie żałuję… Choć gdybyś widziała moją podróż przez dziedziniec!… Nie miałam dziesiątki dla stróża i słyszałam, jak mruczał, że kto nie ma pieniędzy, nie powinien włóczyć się po nocach… Na dziedzińcu potknęłam się i cała suknia na nic… A jak spojrzał na mnie ten fagas!… Ale wiesz co?… To robi mi przyjemność. Czasem zdaje mi się, że chciałabym ciągle upadać w błoto i być wytykana palcami, tak… Przypominają mi się dziecinne lata. Kiedy mnie ojciec bił, ja gryzłam sobie palce i robiło mi to taką samą przyjemność jak wczorajszy powrót…
– Ciebie bił ojciec?… Za co?…
– O, i jak!… Ale nic ze mnie nie wybił, nic, nic…
– Jesteś bardzo rozdrażniona, Joasiu… Gdzieś ty była wczoraj?
Panna Joanna usiadła na łóżku i grożąc zaciśniętymi pięściami zaczęła szeptać:
– Raz na zawsze proszę was, nie zadawajcie mi takich pytań. Gdzie byłam, z kim byłam? – to moja rzecz. Dość, że do nikogo nie mam pretensji, do nikogo, słyszysz?… Nie ten, to ów, wszystko jedno… Wszystkie drogi wiodą do Rzymu…
Upadła na łóżko i ukrywszy twarz w poduszce szlochała. Madzia stojąc nad nią nie wiedziała, co począć. Duszę jej przebiegały najsprzeczniejsze uczucia: zdumienie, wstręt, a jednocześnie coś jakby zazdrość…
– Potrzeba ci czego? – zapytała niechętnie.
– Nic mi nie potrzeba, tylko idźcie sobie i nie nasyłajcie mi dozorczyń! – odpowiedziała Joasia nie podnosząc twarzy.
– Do widzenia.
Madzia wyszła powoli, myśląc:
„Po co ja mówię: do widzenia, kiedy nie chcę jej widzieć?… Zresztą, co mnie to obchodzi; ja przecie nie poszłabym z mężczyznami do restauracji, a za skarby całego świata nie chciałabym być w takim dziwnym stanie, więc jej nie zazdroszczę… A jednak dlaczego ona to zrobiła, czego żadna z nas nie robi?… Czy ona nie taka jak my wszystkie, czy lepsza od nas?…”.
W korytarzu spotkała gospodynię pensji, pannę Martę, osobę kaszlącą i wysoką, w białym czepeczku, która była nadzwyczajnie silna i trzymała się pochyło.
– Ach, co się u nas dzieje, paniuńciu! – rzekła gospodyni składając żylaste ręce i schylając głowę niżej niż zwykle. – Jak jestem tu dziesięć lat, nie zdarzyło się nic podobnego… A biedna pani przełożona…
– Cóż pani przełożona?…
– Aaa!… Ona to dopiero chora; wygląda jak z krzyża zdjęta, jakby z trumny wstała… Bo to i niepięknie, i dla pensji niedobrze…
Obejrzała się, czy kogo nie ma w korytarzu, i dodała cicho, zbliżywszy usta do ucha Madzi:
– Oj,