do pacierza, a potem otulając nas i całując mówiła: „Spijcie z Bogiem, urwisy!…”. Bo ja, proszę pani, byłam taki urwis jak Zdziś, nawet łaziłam po drzewach. Raz spadłam… Ale Zosia jest zupełnie inna, ach, jaka to kochana dziewczynka!…
Nagle Madzia umilkła spojrzawszy na panią Latter, która zasłoniła twarz rękoma, szepcząc:
– Boże! Boże!…
„Czy ja co złego mówiłam? – myślała przerażona Madzia. – O, ja jestem strasznie…”.
Kareta zatrzymała się przed domem. Kiedy wchodząc na oświetlone schody Madzia spojrzała na panią Latter, zdawało jej się, że twarz przełożonej jest wyrzeźbiona z drewna, taka była zimna i obojętna. Tylko oczy były większe niż zwykle.
„Musiałam powiedzieć straszne głupstwo… O, ja jestem nikczemna!” – mówiła do siebie Madzia.
11. Znowu awantura
Na drugi dzień pani Latter wezwała do siebie Madzię i rzekła:
– Przyprowadź tu Zosię Wentzel, panno Magdaleno, i sama przyjdź.
– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała Madzia i serce zaczęło jej bić ze strachu. Oczywiście coś złego, kiedy pani Latter nazywa ją panną Magdaleną i ma w fizjognomii ostry wyraz, z jakim robi wymówki pensjonarkom.
„Naturalnie, że chodzi o Zosię” – pomyślała Madzia wiedząc, że przy upominaniu nauczycielki pani Latter ma inny wygląd. Niewiele przyjemniejszy, ale inny.
Kiedy Madzia zawiadomiła Zosię o rozkazie przełożonej, nie wspominając o swoich obawach, Zosia przyjęła to obojętnie.
– Domyślam się – rzekła wzruszając ramionami. – To on na mnie naskarżył.
– Kto?… pan Kazimierz?… – zawołała Madzia.
– Naturalnie. Odgadł, że nim pogardzam, i teraz mści się… Oni zawsze tacy; nieraz mówi mi to panna Howard…
Na schodach przeszła obok nich panna Joanna rzucając na Zosię jadowite spojrzenie.
– A co?… – zawołała Zosia klasnąwszy w ręce. – Czy nie mówiłam, że to robota tej piekielnicy?…
– Zosiu, w tej chwili mówiłaś, że to pan Kazimierz…
– Mówiłam o nim, ale myślałam o niej.
Kiedy zapukano do pokoju pani Latter, na dole rozległ się hałas: niższe klasy powracały z Foksalu z panną Howard. Madzia mimochodem spostrzegła, że dotychczas obojętna Zosia poczyna blednąć i żegna się ukradkiem.
– Nie bój się, wszystko będzie dobrze… – szepnęła Madzia czując, że sama jest w strachu.
Z dziesięć minut czekały w gabinecie przełożonej milcząc i nie patrząc jedna na drugą. Nareszcie weszła pani Latter. Starannie zamknęła drzwi za sobą, podała rękę Madzi, lecz ani spojrzała na piękne dygnięcie Zosi udając, że jej wcale nie spostrzega. Potem usiadła przed biurkiem, Madzi wskazała kanapkę i zaczęła szukać czegoś w szufladkach. Owego czegoś nie było jednak ani w szufladzie prawej, ani w środkowej, ani w lewej dolnej; pani Latter bowiem pozasuwawszy je podniosła z biurka kilka arkusików listowego papieru, przepełnionego drobnym pismem, i zapytała:
– Co to jest?
Dotychczas blada Zosia zrobiła się pąsową i znowu zbladła.
– Co to znaczy? – powtórzyła pani Latter, zimno patrząc na Zosię.
– To… to jest… o Nieboskiej komedii Krasińskiego.
– Widzę. Domyślam się, że ową „jedyną” i „najdroższą” jest Nieboska komedia: ale któż jest ten „dozgonny”?… Spodziewam się, że nie Krasiński, więc kto?…
Zosia sposępniała, lecz milczała.
– Chcę wiedzieć, jaką drogą otrzymujesz te kursa literatury?
– Nie mogę powiedzieć – szepnęła Zosia.
– A kto jest autorem?…
– Nie mogę powiedzieć – powtórzyła Zosia nieco śmielej. – Ale przysięgam pani – dodała podnosząc oczy i kładąc rękę na piersiach – przysięgam… że nie pan Kazimierz…
I zalała się łzami.
Pani Latter z zaciśniętymi pięściami zerwała się z fotelu, a Madzi pokój zaczął krążyć w oczach. Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi z łoskotem i stanęła w nich panna Howard, groźna, rozpłomieniona, trzymając za rękę Łabęcką, która miała w fizjognomii wyraz smutku i zaciętości.
– Przepraszam, że w taki sposób wchodzę – rzekła panna Howard podniesionym głosem – dowiaduję się tu jednak pięknych rzeczy…
– Co pani każe? – zapytała pani Latter odzyskawszy zimną krew.
– Jedna z dam klasowych – mówiła panna Howard – niejaka panna Joanna, chwali się w tej chwili na górze, iż… jakby tu powiedzieć?… że – wyciągnęła – spod poduszki Zosi Wentzlównie pewne listy i że Zosia, którą tu widzę, ma być za to odpowiedzialną.
– Czy pani chce uwolnić ją od odpowiedzialności? – zapytała pani Latter.
– Uwolni ją sprawiedliwość pani – odpowiedziała zirytowana panna Klara. – Czy Zosia wyznała, czyje to są listy?…
– Nie! – wtrąciła energicznie Zosia.
– Jesteś szlachetną dziewczyną – mówiła z uniesieniem panna Howard nie uważając, że przełożona zaczyna tracić cierpliwość. – Te listy – ciągnęła – nie należą do Zosi, ale do Łabęckiej, która przychodzi tu ze mną przyznać się i uwolnić niewinną koleżankę…
Pani Latter zmieszała się. Iskry w jej oczach przygasły, głos stał się mniej twardym.
– Dlaczegóż Zosia sama nie powiedziała mi o tym? – rzekła.
– Bo czuła, że to należy do jej koleżanki, do Łabęckiej, która spełnia swój obowiązek, jak przystało na kobietę mającą poczucie ludzkiej godności! – deklamowała panna Howard. – Tam, gdzie nauczycielka sięga pod cudzą poduszkę…
– Panna Joanna jest protegowaną pani… ujmowała się pani za nią… – wtrąciła pani Latter.
– Ujmowałam się za istotą samodzielną; za kobietą, która walczy z przesądami… Ale taką, jaką dziś jest – pogardzam!… – zakończyła panna Howard.
Pomimo wybuchów Klary pani Latter uspokoiła się i rzekła do Łabęckiej wskazując na papiery:
– O ile widzę, jest to streszczenie Komedii nieboskiej. Ale kto ci je dał?
– Nie mogę powiedzieć… – szepnęła Łabęcka.
Panna Howard patrzyła na Łabęcką z triumfem.
Zdawało się, że ktoś puka do drzwi.
– Proszę! – odezwała się pani Latter.
Weszła Mania Lewińska. Miała twarz bladą, oczy prawie czarne, wylęknione i pełne łez. Zatrzymała się na środku gabinetu, dygnęła przed panią Latter i rzekła cichutko:
– To… moje listy… ja pożyczyłam je Łabęckiej.
Z długich rzęsów zaczęły jej spadać duże łzy. Madzia myślała, że na ten widok serce jej pęknie.
Od kilku sekund bardzo pilnie przypatrywała się Mani panna Howard. Nareszcie zbliżyła się do niej i położywszy na jej ramieniu